Widzę, że temat wiecznie żywy, mimo iż stary mega-wątek zaginął gdzieś w otchłaniach forum. Zerknąłem na swoją historię i zobaczyłem post sprzed prawie 4 lat, praktycznie nic się w tej sferze nie zmieniło. Najśmieszniejsze jest to, że w sumie nic nie czuję z tego względu. Ot, normalność.
Bycie kimś kto nie ma absolutnie nic do zaoferowania poza wątpliwej jakości towarzystwem, a na dodatek z bagażem zaburzeń, bez jakiegokolwiek doświadczenia, stawia mnie priorytetowo sporo poniżej takich kandydatów jak dilerzy narkotyków czy seryjni gwałciciele.
Gdyby porównać życie do filmu w kinie, to nie jestem w nim nawet statystą, tylko widzem na sali.
I nie zapominajmy oczywiście o mediach typu brukowce czy inne szmatławce, które powoli zaczynają podłapywać tematy z zachodu (albo ktoś im je poddaje, ale to już zupełnie inna rozmowa), jak to ludzie tacy jak my to tykające bomby zegarowe gotowi pójść w każdej chwili wystrzelać jakąś szkołę czy coś.
Jako osoba która ma problemy z nawiązywaniem kontaktów a jednocześnie nie znosi tzw. smaltoku, czyli rozmów o niczym, nie mogę się tu zgodzić.
Jedna jest różnica na pewno: nie było internetu, dzięki któremu tacy ludzie mogli się "spotkać" na jakichś forach czy grupach dyskusyjnych, przez co mogło się wydawać że jest ich mniej.
Czasem zastanawiam się czy wszyscy ludzie którzy są "introwertykami" naprawdę tacy są od urodzenia, czy stali się nimi w czasie dorastania przez wpływ jakichś czynników, jak np. lęk społeczny i wiążące się z nim dolegliwości psychosomatyczne, które sprawiają że sama perspektywa wychodzenia gdzieś staje się źródłem stresu.