Od paru dni przeglądam to forum i odnajduję siebie w większości Waszych postów. Jestem już dość stara, mam 32 lata. Trudno mi określić co jest moim największym problemem - chyba ogólnie jakieś życiowe niedostosowanie, ciągły strach przed nowymi ludźmi i sytuacjami społecznymi. A może po prostu jestem cholernie leniwa i się za bardzo nad sobą rozczulam, jak mawia moja rodzina.
Generalnie już od podstawówki ludzie trzymali się razem tylko ja gdzieś zawsze stałam z boku. Wtedy o dziwno wcale mi to nie przeszkadzało. Problem zaczął się w liceum, kiedy człowiek zabiega o jako taką akceptację, a ja z powodu swojego wyobcowania nie mogłam na nią liczyć. Na szczęście zawsze udało mi się znaleźć 1-2 koleżanki, z którymi mam w miarę dobry kontakt, ale wychodząc poza znajomości z nimi to już była tragedia. I nadal w sumie tak jest. W liceum zaczęło się ze mną dziać coś niedobrego - zaczęła się depresja i lęk w sytuacjach społecznych, np przed referatem, wtedy też zaczęłam się leczyć. Potem były studia filologiczne, których nie ukończyłam, bo "kochana" nerwica skutecznie mi to uniemożliwiła. I tak sobie żyję już bez celu już od wielu lat, dorabiam sobie tylko jako niania. W międzyczasie skończyłam zaocznie licencjat na innym kierunku, ale co z tego. Mieszkam z rodzicami i pewnie tak będzie już do końca, tzn do mojej albo ich śmierci, potem wyląduję pod mostem pewnie. Chciałabym kogoś poznać, pójść do normalnej pracy, ale chyba już dla mnie za późno, jakaś piękna też nie jestem, więc raczej czarno to widzę. Kiedyś chciałam mieć dzieci, ale już chyba raczej nie chcę przekazywać swoich genów. Jestem strasznie samotna, miałam kiedyś chłopaka, który mnie kochał i akceptował i pozwoliłam mu odejść... Ale cóż, czasu już nie cofnę.
Wybaczcie, tak bardzo pesymistycznie piszę, ale znowu mam nawrót depresji. I musiałam to z siebie wyrzucić. I mam taki apel do wszystkich - walczcie o siebie póki jesteście młodzi, nie uciekajcie od życia jak ja. To chyba tyle :) Pozdrawiam Was ciepło.