Skocz do zawartości
Nerwica.com

owocowymuss

Użytkownik
  • Postów

    27
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez owocowymuss

  1. Hm, jest w tym lęku przed bliskością coś. Ja czasem mam tak, że jakby jest fajnie, fajnie, ale już się gdzieś w głębi siebie spinam, że ja zaraz będę chciała ucieć, bo już długo trwa nasze spotkanie czy coś. Jeszcze jak coś razem robimy, jest ok, ale jak to jest siedzenie i oglądanie filmu to boję się, że będę czuła w sobie to spięcie. I powiedzmy po całym dniu spędzonym razem, następny albo dwa następne muszę spędzić sama. Czasem jest też tak, że rośnie we mnie jakieś małe napięcie i jakby chcę żeby coś się spierniczyło, bo po kłótni przychodzi zawsze jakaś świeżość ;/ to kijowe, bo kłótnie często jednocześnie męczą i burzą. Nie jestem w stanie też pokazać partnerowi prawdziwej siebie. Jest to obłożone długimi rozmowami, płaczem, tłumaczeniem, zapewnieniami. A wiele naszych spięć wynika z tego, że ja się bałam Mu coś powiedzieć, bo boję się, że będzie z tego afera na cały dzień i znowu nasz związek zawiśnie na włosku Jejku, a nie chcę zmieniać sobie chłopaków, bo będę czuła "coś". Z moim B. też przecież czuję, tylko to już jest inne, trochę dojrzalsze, a ja często mam wrażenie, że nie czuję w tym jakiejś pełni, że jestem przygnieciona, spięta, stłamszona.
  2. Hej! :) To mój pierwszy post tutaj, ale wątek śledzę już od jakiegoś czasu. Jak go znalazłam to nie posiadałam się ze szczęścia i nie dowierzałam, że są ludzie z podobnymi problemami do moich. Znalazłam Was w krytycznym momencie mojego związku. Jesteśmy razem już rok i spięcia, wątpliwości mam od samego początku, ale o tym póżniej. Dlaczego krytyczny moment? Już się zaczęłam poddawać zwyczajnie. Miałam kolejny napad, spinę - jak zwał tak zwał. Powiedziałam chłopakowi, że z wierzchu jest wszystko ok, ale gdzieś w środku ja "tego" nie czuje, nie wiem czy mi zależy. On sstandardowo się podłamał. Ja już nie miałam siły tamtego wieczoru. Chciałam żeby już jechał do domu, chciałam poczuć ulgę. Pamiętam gdy zostałam już sama, to czasem pojawiały się jeszcze myśli "może jeszcze zawalcz? Zobacz ile ze sobą macie...", ale głównie totalna demonizacja i ta chęć ucieczki, pragnienie ulgi. Następnego dnia rozmawialiśmy przez telefon, nie wiedziałam już czego chcę, On już był zrezygnowany, nie miał siły. Stanęło na tym, że jeśli chcę z Nim być to ja się muszę o to postarać, ja muszę zawalczyć, bo z tego wszystkiego On sam już nie wie czy chce ze mną być. No i po takich słowach coś się we mnie zbierało, ale było ciężko. Jakbym już nie miała siły walczyć, często czułam jakbym się zmuszała. Wiedziałam, że żeby z Nim być, żeby On przy mnie został, ja muszę przejść nad swoimi spinami, muszę być bardziej dla Niego, ale zawsze coś nie pozwalało mi na to, blokowałam się na swoich zapętlających się myślach "czy powinnam się starać? czy chcę tego? czy kocham? dlaczego ciągle jakiś głos we mnie mówi mi "nie chcę, nie kocham"? nie mogę zrobić czegoś dla Niego, bo wtedy nie myślę tak bardzo, a co jeżeli się okłamuję wówczas i zmuszam?". No ale znalazłam to forum i stwierdziłam, że może jednak "to to", ale moje chore myśli nie dają temu żyć? Jakoś tak wyszło, że nadal jesteśmy razem :) czasem jak miałam trudne chwile, to właziłam tutaj, przeczytałam kilka Waszych postów i od razu myśl "Kobietooo głupia, kochasz Go, wszystko jest w porządku, to tylko nerwica". Jednak boję się czasem, że się okłamuję, że to nie nerwica, że sobie wmawiam tą chorobę, a tak na serio nie powinnam być z moim chłopakiem. Wybieram się do psychiatry może, ale dopiero po maturach. Myślałam że do matur będzie luźno, że już nawet mi to trochę puściło, bo też już mój chłopak trochę obczaił ten problem i wie że jak mu powiem na początku czym się spinam, jakie mam myśli, to od razu jakoś to rozwiązujemy, ja jestem w stanie mu powiedzieć, że kocham i jest dobrze. Najgorsze jest wtedy, gdy to w sobie noszę i ściskam i nakręcam myśli, np. "patrz, gdybyś go kochała to nie przeszkadzało by Ci tak, że piszecie smsy przez pół dnia" itd. Ja wiem, że walnę mega długi post i może nawet tak głupio na sam początek, ale muszę to wylać z siebie. Jak teraz analizuję siebie pod kątem nerwicy, to problem z natrętnymi myślami miałam już od dawna (nawet wcześniej nie myśląc, że to może być nerwica o tym pamiętałam, mój obecny chłopak o tym wiedział i był to dla mnie taki aspekt "łagodzący", dzięki któremu oboje potrafiliśmy stwierdzić "ja chyba tak po prostu mam, taka jestem i mam z tym problem" i nie rozstaliśmy się). Jakie myśli miałam zanim trafiło na temat miłości i związku? Wcześniej bardzo ważna była dla mnie wiara, byłam wręcz trochę za bardzo przechylona w tamtą strone. Skrupulanckie sumienie. Spowiadanie się z takich pierdół kompletnych, które nie dawały mi spokoju. Dochodziłam czasem do wniosku, ze skupiam się na takich badziewiach, zamiast skupić się na rzeczach ważnych i przejąć tym, że nie poprawiam w sobie rzeczy na prawdę ważnych. Mimo wszystko ta drobiazgowość nie dawała spokoju. Modliłam się, żeby Bóg mnie z tego uleczył. Na jakiś czas zniknęło. W tym okresie miałam też bardzo bliski kontakt z pewnym zgromadzeniem zakonnym, bardzo się w to wkręciłam. Myślałam nad powołaniem. Były okresy, że jakoś czułam, że Bóg mnie wzywa do życia zakonnego, a były też takie, pełne płaczu - "Boże, ja nie chcę, chcę mieć chłopaka". I o dziwo, chłopak bardzo szybko się zjawiał ;p Miałam też kiedyś problem z natrętnymi myślami bluźnierczymi. Mój umysł tworzył jakieś sceny erotyczne z udziałem Osób Boskich. Nie wiedziałam czy mam mieć wyrzuty sumienia czy co (połączcie to z sumieniem skrupulanckim ;/). Męczyłam się z tym strasznie. Straszne były myśli odnośnie szatana, np. "szatanie przyjdź". Bałam się, byłam przerażona, nie mogłam spać. Ogromny niepokój, bo to zwłaszcza wieczorem. Bałam się zamknąć oczy podczas spłukiwania włosów w wannie albo przy zasypianiu bałam się odkryć jakąkolwiek część ciała, a pod kołdrą się gotowałam z tego stresu i paniki. A myśli mnie prześladowały, nie dawały spokoju. Bałam się, że mogę być opętana albo zniewolona. Jak to piszę, to na samą myśl troszku kręci mi się w głowie. Raz miałam też schize, bo wszędzie widziałam liczbę "22". Patrzę na zegarek "22:22". Oglądam totolotka, gdy się zaczynał to na początku te kule takie się kręciły i znów liczba "22". I widziałam ją pewnie jeszcze w wielu miejscach. Byłam przerażona, bo jakoś łączyłam to z szatanem. Gdy miałam takie nasilenie tych myśli o szatanie to oczywiście porządnie znać o sobie dawał lęk przed ciemnością. Przejście z łazienki do pokoju przy zgaszonym świetle było niemożliwe, zaśnięcie również. No ale lęk przed ciemnością towarzyszy mi od dzieciństwa. Brat potrafił mnie zamknąć w ciemnym pokoju i mnie z niego nie wypuszczać, a ja panikowałam i zamiast zapalić sobie światło, to tłukłam w drzwi zapłakana żeby mnie wypuścił xp no albo nie wiem, nakrywanie mnie kocem też było dla mnie doświadczeniem strasznym. To wszystko miało miejscie gdy byłam w gimnazjum (oprócz nakrywania mnie kocem przez brata, bo to o wiele wcześniej xp). Potem były wakacje między gimnazjum a liceum. Na wakacjach poznałam chłopaka - M.. Pamiętam, że na tym wyjeździe (jeszcze zanim poznałam M.), to miałam taką masakrę odnośnie klasztoru, płakałam, darłam się do Boga, że nie chcę itd. Później poznałam M. i od razu wiedziałam, że będziemy razem, bo tak to pachniało po prostu. Dwa tygodnie czy miesiąc później poszliśmy razem na pielgrzymkę warszawską. Było w porządku, byliśmy prawie nierozłączni. Wtedy to dopiero się zaczynało, nie byliśmy jeszcze razem tak na prawdę. No ale jakiś pierwszy dotyk itd. To były dla mnie ogromne emocje, bo to mój pierwszy chłopak na poważnie i w ogóle. Wróciliśmy do domu, ale niedługo potem od wyjeżdżał chyba na miesiąc. Tęskniłam strasznie, głównie za tym dotykiem ktory mnie tak fascynował -.- i ja tu mówię o zwykłym trzymaniu mojej dłoni Potem był wrzesień, jakoś pod koniec jego imieniny. Pamiętam jak siedzieliśmy w kawiarni, a u mnie się zaczęło myślenie... Nie fascynuje mnie, już się nie czuję tak jak wcześniej, wkurza mnie w nim to że ma takie usta, taki uśmiech, takie spodnie. Może coś się wypaliło? O co chodzi? Ale wtedy to nie było jeszcze tak nasilone. Największa masakra była zimą. Chodziliśmy razem do liceum, każda przerwa razem. Jednego dnia dobrze, a kolejnego ja mam spięcie, już nie wiem czego chcę. Jeszcze do tego gdy miałam te wątpliwości to szliśmy czasem razem do kościoła, a on po wyjściu pytał "i jak? Już wiesz?", a ja mu mówię że nie. Na co on, że jak to mogę nie wiedzieć, że przecież rozmawiałam z Bogiem itd. -.- a ja serio szukałam odpowiedzi u Boga, ale no trudno żeby On przede mną stanął i mi powiedział "Dziecko, bądź z tym chłopakiem, zaufaj, będzie w porządku". A ja w głowie słyszałam milion różnych głosów i myśli i jeszcze jak dochodziła rozkmina czy któryś z tych głosów jest głosem Boga, to ja już byłam rozłożona na łopatki. Zawsze starałam się mówić sobie "patrz, przecież jest w porządku", starałam się jakoś argumentować nasz związek, ale było trudno. Skrupulanctwo przejawiało się także w tym, że ja musiałam zawsze temu M. powiedzieć, że coś jest nie tak, miałam ciśnienie na to, żeby być całkowicie uczciwą. Za każdym razem gdy jakoś to rozwiązywaliśmy ja czułam trochę, że się zmuszam, nie miałam już siły. Pragnienie ulgiiiii. W pewnym momencie on już tego świrowania mojego nie wytrzymał i usłyszałam, ze albo z nim jestem albo nie i jutro mam Mu dać odpowiedź. Wówczas sparaliżowało mnie to strachem. Pamiętam, że starałam się wtedy uczyć chemii, oczywiście nie mogłam się skupić. Ogólnie moja pierwsza klasa liceum była jakimś żalem przez te wątpliwości, nie byłam w stanie się uczyć jakoś normalnie. A tamtego wieczoru musiałam z kimś pogadać. Nie mam z rodzicami świetnych relacji. To był pierwszy raz gdy poszłam do mamy. Zaczęłam się dusić od płaczu, długo nie mogłam nic powiedzieć, rozmawiałyśmy pół nocy. Czułam się troche niezrozumiana, ale ogólnie stanęło na tym, że ja za szybko z M. lecę do przodu, że za szybko, za poważnie. Ja się trochę buntowałam, bo jak to mam tworzyć niepoważny związek?! No i ogólnie stanęło na tym, że M. powiem iż chcę z nim być, ale trochę zluzujmy. Sama nie wiedziałam jak ma to wyglądać -.- Czułam potrzebę oddalenia się, zrzucenia odpowiedzialności. Bałam się wziąć odpowiedzialność za tego chłopaka, bałam się że jak już powiem "tak" to do końca życia, bałam się też go zranić i stąd te wszystkie wątpliwości, żeby go nie oszukać czasem, żeby być w 100% fair. Mieliśmy wtedy oboje nazwijmy to... "wspólnego znajomego". On rozmawiał i z nim i ze mną. Troche starał mi się przetłumaczyć, że jak sobie myślę że np. mój chłopak się beznadziejnie ubiera, to to nie jest nic złego, tylko jak chcę to mam go zaciągnąć do sklepu i tyle. A dla mnie to była sprawa wielkiej wagi i potrafiłam się spinać takimi pierdołami -.- A chłopakowi nie potrafiłam powiedzieć, że coś mi się nie podoba. Ten ktoś proponował mi, zebym przeszła nad tymi myślami, ale ja nie umiałam. Co do tej sytuacji "ok, będę z Tobą, ale zwolnijmy" to w końcu skończyło się tak, że ja muszę sobie pewne rzeczy poukładać, a on będzie czekał. Oczywiście zaznaczałam "nie wiem czy wrócę", chciałam żeby nie było tak, że ja muszę do niego wracać, bo on czeka, chciałam nie czuć na sobie tego ciśnienia. Ostatecznie "przestaliśmy ze sobą być". Dalej w szkole przebywaliśmy razem, tylko trochę rzadziej, dalej on mnie odprowadzał czy coś i strasznie to głupie było, że zamiast buziaka to myśmy sobie podawali ręce. Niezręczne to i sztuczne. Ale w końcu mnie znowu zaczęło do Niego ciągnąć i nawzajem. I pewnego dnia, M. przeprosił mnie za to, że wcześniej się tak zachowywał, że mnie nie rozumiał. Nom, i znów byliśmy razem. Czasem było mi ciężko się z Nim dogadać, był bardzo radykalny, a mi się sypała wiara. On na siłę chciał mnie ciągnąć w górę, a ja jestem taka, że jak ktoś próbuje coś na siłę ze mną zrobić, to przynosi to odwrotny skutek i ja się zapieram. A jak mi się da wolność, to ja sama czasem przyłażę i stwierdzam, że chcę. Z M. było potem jeszcze trochę innych problemów, zazdrość była głównym. Wszystko po pewnym czasie zamknęło się w pętli [on]"dam Ci wolność, jeśli pokażesz że mnie kochasz", [ja]pokażę Ci, że Cię kocham, jeśli dasz mi wolność. Sądziłam że nie umiem się otworzyć, bo on mnie zamyka. Był zazdrosny o moich przyjaciół, chciał nam się wciskać w nasze układy, a ja nie chciałam. Oni byli jeszcze dla mnie ostoją. Ja do nich uciekałam od M. Podczas największych kryzysów siedziałam u nich przez cały weekend i opowiadałam o moich wątpliwościach, kręciłam się w kółko. M. denerwował się na mnie, bo ja zaczęłam mówić, ze nie chcę spędzać z nim każdej przerwy, że czasem pobyć z moją klasą. Godził się, ale z wielkim bólem. A ja byłam zła na tą zazdrość. No ale to mniej istotne. Miałam po prostu wyrzuty, że nie chcę z nim przebywać, a stąd też wątpliwości, standard -.- W I kl. LO byłam w takim stanie, że potrafiłam na początku lekcji popychać pierdoły z koleżanką z ławki, po czym uciąć i się zamknąć na nowo w mojej dziurze, w którą spadałam jeszcze bardziej i ciągłe pytania "czy chcę z nim być?". Owa dziewczyna rozgryźć mnie nie mogła, dopiero gdy się dowiedziała co się działo, pokapowała ;p Pamiętam też taką sytuację, lezałam już w łóżku, pisałam z M. na gg. Potem się żegnaliśmy. Jakoś on na koniec zapytał, czy chcę zeby sie wyspał czy coś. Ogólnie miałam spinę przez to, że nie wiedziałam czy zależy mi na tym, żeby się wyspał! I od razu telefon, płacz, że ja nie umiem kochać itd. Ogólnie podczas tych spin, to czasem mówiłam, że powinnam napisać sobie na czole "nie podchodzić, rani". Czułam się winna tego wszytkiego, a M. oczywiście był święty, to ja byłam ta zła i niedobra w swoich oczach. Mi się też już wcześniej jakoś utarło, że ranię facetów. Ja chłopakom zawsze się podobałam, potrafiłam jakoś skokietować spojrzeniem może nawet nie celowo, ale nie chciałam nic więcej. No i mi się utarło, że jestem zła. Wmawiałam to sobie. Chciałam być czasem brzydka, oszpecona, żeby nikogo nie ranić. M. na pewno czuł, że się nim bawię, a ja tego tak bardzo nie chciałam... Rozstałam się z nim. Ale wątpliwości nie były główną przyczyną. One też, ale ta zazdrość... Nie mogliśmy się dogadać. W końcu padło. Rozstaliśmy się jednogłosnie, nie zalowałam, poczułam ulgę. Cisza na morzu. Rozstałam się z nim przed wakacjami, miałam trochę myśli by wracać, ale stwierdziłam, że to nie ma sensu. Rok byłam sama. Na początku II kl. LO stwierdziłam, że daję sobie rok, skupiam się na sobie, a nie na facetach. Jakoś nienawidziłam trochę siebie. Bo miałam problem z tym, że ciągle patrzę się mijanym facetom na ulicy w oczy, że zachowuję jak jakiś łowca na faceta -.- oczywiście nie chodzi o to że byłam nachalna. W konsekwencji często chodziłam smutna, ze spuszczoną głową. Uważałam się za złą. Nie wiem czy ja mam jakąś niezaspokojoną potrzebę przez mojego ojca? W trakcie tego roku zrobiłam jednak trochę głupich rzeczy. Potrafiłam się zakręcić na punkcie znajomego 46latka, którego spotkałam po ponad roku. Zaczęliśmy pisać. Tragedia. Spotkałam się z nim. Oj, jaka byłam głupia. Na szczęście nic mi się nie stało, a umówmy się - skończyć się to mogło różnie. Było to tak kompletnie nierozsądne... Jednak zmądrzałam i kontakt urwałam. W maju II kl. LO poznałam mojego chłopaka - B. No i z Nim jestem do dzisiaj :) Poznaliśmy się przypadkowo. On jest dowodem na to, że złamałam moją regułę "rok bez chłopaka" Ogólnie to dzisiaj miałam porządną spinę, ale to raczej już nie myśli, a strach. Pojechałam do mojego chłopaka i nie chciałam się do Niego przytulać ani całować. On tego nie obczaja i bardzo to od razu odnosi do naszego związku, że się od Niego oddalam, że po co z Nim jestem, że Go nie potrzebuję No ale w sumie wróciłam do domu i zaczęliśmy planować nasze wakacje. Spanie w nocy na plaży, łażenie po górach. I chcę tego. I marzę o tym, żeby było dobrze i na luzie. Nie ma opcji, będziemy razem Jakąś taką trochę niechęć czuję do związku, ale to przez te myśli… W sumie nie wiem czy był sens pisania tego wszystkiego. Więcej napisałam o moim poprzednim chłopaku niż obecnym, a tu o to się wszystko rozchodzi. Jednak nie mam już dzisiaj siły. Zresztą… kto to przeczyta o.o Chyba czas iść spać. Fajnie, że jesteście :)
×