Skocz do zawartości
Nerwica.com

Jagienka

Użytkownik
  • Postów

    13
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Jagienka

  1. Dziękuję, z pewnościa po nią sięgnę. Może to będzie pierwszy krok do tego, żeby coś z tym lekiem zrobić. Z drugiej strony, jak pomyślę o tym, że miałabym się zgłosić do specjalisty, a ten zmuszałby mnie do tego, żebym stawała twarzą twarz ze swoimi lękami i np. przejechała się zatłoczonym metrem... to myślę, że to bez sensu
  2. Na wstępie chciałam napisać, że ostatnio bardzo często zastanawiam się nad sobą, nad tym co mnie ukształtowało i jak to jest, że nie jestem degeneratką, jak to się stało, że w ogóle przeżyłam ostatnie 21 lat. Chyba mogę przyznać, że wychowałam się sama, w domu zawsze działy się jakieś straszne rzeczy, ale jakoś to przeżyłam, została mi po tym nerwica. Wszystkie moje natręctwa jako tako rozumiem, żyłam w ciągłym stresie. Nie rozumiem tylko tego: To się zaczęło 11 września 2001...Po prostu nie mogę się pozbyć tego lęku, lęku przed terroryzmem. Nie jeżdżę metrem, wstyd się przyznać, przyjaciołom powiedziałam, że to agorafobia, żeby nie patrzyli na mnie jak na kompletną wariatkę. Gdy tylko do autobusu wsiądzie jakiś człowiek wyglądający na Araba zaczynam się stresować. Samolotem nie polecę nigdy. Po atakach w Rosji zaczęłam nawet bać się chodzić do teatru. Wiem, że to irracjonalne, staram się z tym walczyć...Przecież tego nie przeżyłam, nie było mnie tam! Czy ja już kompletnie zwariowałam? Swoją drogą to chyba mój największy lęk, moja matka choruje na schizofrenię, a ja boję się, że kiedyś też mnie to spotka...
  3. Ja już nie wyrabiam. Nie wytrzymuję tego. Codziennie słyszę od ojca jakieś dobijające komentarze,że jestem nienormalna, że robię się nie do wytrzymania, że jestem jakaś dziwna. Czuje się strasznie, już nie tylko tam w środku, ale fizycznie też. Nie wiem co mam robić. Nie odzywać się? Bo jak się odzywam to też jest zle, bo nie ten ton, kiedy się nie odzywam, to słyszę zza ściany jak ględzi o mnie. Czemu ten człowiek tak się mnie uczepił..? Ja na prawdę nie jestem w stanie znosić tych razów. Studiuję, nie chodzę na żadne imprezy, raz mi się zdażyło na wakacjach a ten człowiek od razu zrobił ze mnie puszczalską. Nie ćpam, nie piję, nie palę. Może ja powinnam zniknąć, wtedy by było dobrze. Nie wiem czemu jeszcze mi zależy na zdaniu tego człowieka. Nie umiem żyć dla siebie, a chyba nie mam dla kogo.
  4. Konie to magiczne zwierzeta. Zawsze je tak odbierałam. Szkoda tylko, że się ich boję. Kontakt z nimi musi być rzeczywiście czymś niesamowitym. Ja jestem plastykiem i kiedyś, kiedy było mi zle malowałam, wyjezdżałam w plener, do dziadków na wieś na miesiąc. Teraz doszłam do wniosku, że malowanie też nie ma najmniejszego sensu, a przynajmniej moje malowanie z tymi wszystkimi niedoskonałościami warsztatowymi. Studiuję historię sztuki i na prawdę nie ma nic bardziej przykrego niż oglądanie codziennie slajdów wspaniałych dzieł innych ludzi, kiedy samemu nie jest się w stanie nic stworzyć. Nic mi się nie chce. Znacie to uczucie kompletnej pustki, kiedy dzień w dzień człowiek leży na łóżku wpatrujac się w sufit, bo nic innego nie ma sensu?
  5. Eh, trudne to wszystko. Boli mnie ta pogarda ze strony ojca, choć w zasadzie jest dla mnie obcym człowiekiem. Jedna pozytywna myśl mi przyszła dzisiaj do głowy, a mianowicie cieszę się, że są takie miejsca jak to forum. Dzięki
  6. Wszyscy, którzy mnie otaczają są w stanie mnie zrozumieć? Moja matka choruje na schozifrenię, mój ojciec odzywa się do mnie raz na tydzień niezrozumiałym burknięciem, chociaż mieszka za ścianą. Setki razy próbowałam coś z tym zrobić. Nie jestem pewna, czy w ogóle jest możliwe, żeby zrozumieć drugiego człowieka tak na prawdę. Prawdą jest jednak to, że czasem człowiek otoczony jest ludzmi, którzy nawet nie próbują tego robić. Może dlatego jestem taką znieczulicą. Może wszyscy tak na prawdę jesteśmy samolubami, może ludzie mają to we krwi. Nawet kiedy szukamy miłości, to szukamy osoby, w której wnętrzu moglibyśmy się przejrzeć, dzięki której moglibysmy stac się lepszymi.
  7. Nie rozumiem.. Wydaje mi się, że nie boje się być sobą. Ja po prostu z każym dniem czuje coraz większy marazm. Studiuję, mam przyjaciół, powiedzmy, że mam rodzinę, ale jestem sama. Nie widzę sensu w tym wszystkim. Najgorszy jest ten paradoks, że nie jestem zdolna do jakichkolwiek emocji wobec innych, nie potrafię już nawet kochać, a z drugiej strony tak bardzo boli mnie ta samotność. Boli mnie to, że jestem człowiekiem, a moje życie nie ma najmniejszego sensu.
  8. Zle mi. Pisałam na tym forum ostatnio z tego co pamiętam jakieś 2 lata temu. Znów sobie nie radzę. Nie mam po co żyć. Ojciec powiedział mi dzisiaj, żebym się wyprowadziła, albo poszła na ulicę. Matka jest chora, żyje gdzieś poza realnym światem. Faceta wczoraj zostawiłam, złamałam mu serce, nie byłam w stanie go pokochać. Siedzę sama w pokoju i skończyłabym to wszystko, gdyby po śmierci było lepiej, ale że jestem ateistką, to muszę trwać w tej beznadziei, bo strzelenie sobie samobója niczego nie załatwi. Chce biec, ale nie mam dokąd. Jestem nikim. Po co to wszystko?
  9. Mieszkam z nią... i póki studiuję nic w tej kwestii się nie zmieni. No, chyba że nie wytrzymam i ucieknę z domu i zamieszkam na dworcu, albo z własnej inicjatywy walnę w kalendarz. Przymierzam się do tego często...np. w takie dni jak dzisiaj. Smutno..
  10. Nie mam komu się wyżalić. Babcia zmieszała mnie z błotem za nic. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ten pieprzony potwór wśród sąsiadów uchodzi za anioła. O mnie za to szepcze się po klatkach i mieszkaniach, że maltretuję babcie. Jak mam pogodzić się z tym, że człowiek, przez którego stale wylewam morze łez potrafi w tak przebrzydły i kłamliwy sposób obrócić cały świat przeciw mnie...? Mam dosyć wyzwisk..mam dosyć zmyślonych historyjek na mój temat. Nie chce mi się żyć. Chce uciec od tego wszystkiego, ale nawet nie mam dokąd.
  11. Chodzi o to, że cieżko siedzieć z obcą osobą twarzą w twarz i opowiadać o swoim życiu. Tutaj jesteśmy anonimowi. A co do dzisiejszego dnia.. wybieram się do kina, żeby nie zamulać w domu .
  12. Dziękuję Wam bardzo za słowa otuchy. Wiem, że powinnam wziąć się w garść, nabrać dystansu do świata. Wiem też, że studiuję dla siebie, a nie po to by coś komuś udowodnić...przynajmniej tak być powinno. Ojciec w kółko mi powtarza, żebym nie zwalała na innych winy za to, że coś mi nie idzie. Ludzie mają gorsze problemy i dają jakoś radę. Faktem jest jednak to, że jestem tym wszystkim zmęczona i ostatecznie dałam za wygraną. Przyjaciół mam wspaniałych. Słuchali mnie wytrwale tyle czasu, radzili, wyciągali za miasto, ale ja nie potrafię się niczym cieszyć. Myślę, że to moje ciągłe użalanie się nad sobą zaczyna ich męczyć, i jestem kimś w rodzaju "toksycznego znajomego", odbieram im radość życia. Wolę usunąć się w cień. Samotne łażenie po parkach bardziej mi nawet odpowiada niż towarzystwo kogokolwiek. Co do terapii... nie wyobrażam sobie opowiadania obcemu człowiekowi o swoich problemach. Czułabym się strasznie upokorzona leżąc na kozetcę w gabinecie psychiatry/psychologa. Poza tym całe życie odwiedzałam mamę w szpitalu psychiatrycznym, kiedy jej stan się pogarszał trzymali ją tam niekiedy miesiącami, i gdybym miała tam trafić chyba na dobre bym się załamała. Nie wyobrażam też sobie, co rodzina powiedziałaby dowiadując się, że mam jakieś problemy z psychiką... "wrzuciliby" mnie do tej samej szufladki co moją mamę. Dzięki raz jeszcze za tak liczny odzew. Poryczałam się, czytając te wszystkie posty. Ryczę pisząc to wszystko.
  13. Witam wszystkich. Jestem kolejną osobą, która zjawia się tu po to, żeby pomarudzić, zrzucić ciężar z serducha. Szczerze powiedziawszy, ciężko mi napisać cokolwiek na tym forum, ale z dwojga złego wolę to niż duszenie całego żalu w sobie. Nigdy nie byłam u psychologa, a co do przyjaciół, owszem mam kilkuosobową sprawdzoną paczkę zaufanych osób, ale mam już dosyć zadręczania ich moimi problemami. Przecież nie mogę codziennie wypłakiwać się przyjaciółce w ramię i opowiadać jej o tym jak mi źle. Mam 20 lat. Mieszkam z rodzicami, bratem i babcią. W małym mieszkanku jest nas pięcioro, a jednak z całą odpowiedzialnością mogę napisać, że jestem na tym świecie sama. Moja mama choruje na schizofrenię, ojciec zjawia się w domu czasem, żeby przespać noc między jednym dniem w pracy a drugim. Brat, odzywa się do mnie tylko wtedy kiedy musi, lub czegoś potrzebuję. Babcia...od lat żyje w konflikcie z resztą domowników, stale robiąc awantury, z zacięciem planując kolejne sposoby robienia nam na złość. Nie będę wdawała się w szczegóły, bo musiałabym chyba napisać potężnych rozmiarów autobiografię, żeby wszystko opowiedzieć jak należy. W domu stale są awantury. Ojciec jest strasznym furiatem. Kiedy już pojawi się w domu nie potrafi odzywać się do innych po ludzku. Kłóci się babcią. Później do tego wtrąca się brat nerwus i finalnie wszyscy drą się na siebie..oprócz mamy, która większość czasu przesiaduje w pokoju na kanapie patrząc się w sufit. Ja wtedy uciekam z domu i szwendam się po osiedlu bo nie chce brać strony żadnego z nich. A z drugiej strony..jeśli coś się stanie, wolałabym być daleko od domu. Najgorsza w tym wszystkim jest chyba mimo wszystko babcia. Stale wywołuje awantury twierdząc, że np. kradniemy jej coś z pokoju, wypominając, że to jej mieszkanie i zrobiła nam łaskę wpuszczając nas pod swój dach. Naopowiadała sąsiadom niestworzonych rzeczy na mój temat. Sąsiadki nie odpowiadają mi nawet na zwykłe "dzień dobry" myśląc, że tyranizuję własną babkę. W tamtym roku zaczęłam studia. Na niczym tak bardzo mi nie zależało, jak na dostaniu się na wymarzony kierunek. Na drugi rok dostałam się z trudem. Z trudem przeszłam egzaminy. Uczyłam się zawsze w czytelni, bo w domu nigdy nie ma spokoju i moje studia raczej nikogo nie interesują. Mam chyba w sobie taką potrzebę udowodnienia światu, że mimo tego, że nie jestem z bogatej rodziny, że zawsze stałam na uboczu, a moja mama jest taka a nie inna; mogę coś osiągnąć. Wszystkim tym, którzy w podstawówce śmiali się z dziewczyny co ma mamę wariatkę i chodzi w dziurawych butach chciałabym pokazać, że jednak jestem coś warta. Dlatego tak bardzo mi zależało. Uczyłam się po nocach, często w ogóle nie sypiałam kilka dni pod rząd. Kiedy przyszło do egzaminów stres zrobił swoje. Ledwo co zdałam. Zawiodłam się na studiach i na sobie przede wszystkim. Zaczęłam się zastanawiać po co to wszystko. Wydawało mi się, że wykładowcy widząc w indeksie moje stopnie myśleli, że lekceważę to wszystko, że jestem głupia, że się nie uczę, że mnie to nie interesuję. Zdałam sobie sprawę, że studia nie są dla mnie. Nie jestem w stanie korzystać z wykładów, uczyć się do egzaminów, bo cała moja uwaga skupia się na awanturach w domu i na tym jakie życie jest beznadziejne. Co do przyjaźni. Niedawno doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak przestanę kontaktować się ze znajomymi. Jest mi ciężko samej ze sobą... nie chcę dodatkowo zadręczać innych swoimi problemami i w ogóle swoją obecnością. Nie potrafię już rozmawiać z ludźmi. Podczas przerw w studiach. .np. teraz kiedy są wakacje… właściwie nie robie nic. Nie wychodzę z domu. Całymi dniami przesiaduję przed komputerem w piżamie albo leżę w łóżku, oglądam telewizję. Nie raz tylko kiedy nie mogę wytrzymać w domu wychodzę na dwór, idę między blokami na kładkę nad trasą szybkiego ruchu i zastanawiam się czy nie skoczyć i nie skończyć tego wszystkiego. Jestem ateistką i świadomość tego, że po śmierci czeka mnie pustka, że to definitywny koniec tak mnie przeraża, że nie mam odwagi umrzeć z własnej woli. Wiem, że się rozpisałam. Mogłabym pisać tak w nieskończoność, ale zabrakło mi chusteczek higienicznych i pomyślałam, że to najlepszy moment, żeby urwać ten post. Pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do końca i przeczytali przynajmniej połowę. Jagienka
×