Skocz do zawartości
Nerwica.com

babol440

Użytkownik
  • Postów

    65
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez babol440

  1. W moim przypadku jest już trochę za późno na taką opcję. Gdybym miał zdawać na kierunek medyczny lub pokrewny musiałbym czekać do września 2013 na możliwość poprawy (a w zasadzie napisania na świeżo matury z biologii, chemii lub fizyki). Czyli na studia bym zdawał w roku 2014. Zakładając optymistyczny scenariusz, studia kończyłbym w 2020 roku, mając prawie 30 lat. Finansowo byłoby dosyć ciężko (bo i pracę zapewne ciężko pogodzić tam z nauką). Natomiast studiowanie kierunku humanistycznego nie wchodzi w grę. Nie chcę zaczynać czegoś, co i tak pewnie nie będzie mi odpowiadać... Ech wiem... debil ze mnie.
  2. Witam! Konto na tym forum założyłem już jakieś 2 tygodnie temu, ale dopiero niedawno do niego powróciłem. Chyba głównie po to żeby się komuś wygadać, może wymienić spostrzeżeniami, ale do sedna. Jestem studentem psychologii i mam 22 lata. Od lutego zacząłem miewać coś w rodzaju przebłysków w myśleniu, że kierunek, który obrałem, był totalnie nieprzemyślaną decyzją. Będąc w gimnazjum czułem się raczej mocniejszy z przedmiotów humanistycznych, chociaż i ze ścisłymi nie miałem problemu. Jak się przyłożyłem to i z chemii udawało się dostać 5. W każdym razie to przekonanie doprowadziło do tego, że poszedłem do liceum na profil humanistyczny. Pierwsza klasa minęła bez większych problemów. W drugiej zaczęło się moje rozmyślanie nad tym, czy podjąłem słuszną decyzję idąc na ten profil. Zaczynało mnie ciągnąć do medycznych zagadnień, myślałem przede wszystkim czy nie przenieść się na biol-chem, albo przynajmniej robić tyle ile trzeba na swoim, żeby jakoś przejść, a do matury przygotowywać się na własną rękę z biologii, chemii itp. I w zasadzie nie wiem czemu, nic z tym fantem nie zrobiłem. Nie powiedziałem nawet rodzicom o swoich wątpliwościach. Do dzisiaj nie mogę sobie tego wybaczyć, że chociaż nie spróbowałem (bo przecież gwarancji na powodzenie na maturze nikt by mi nie dał). Może się bałem zaryzykować, może nie wierzyłem, że da się coś zmienić? Nie wiem. Nie daje mi to spokoju. W końcu podjąłem decyzję by studiować coś z pogranicza humanistyki i zagadnień medycznych. Padło więc na psychologię. I tu podobnie jak w liceum. Pierwszy rok mi się podobał. Pomyślałem wtedy: "Może w końcu podjąłem właściwą decyzję?". Problemy zaczęły się na II roku. Znów zacząłem dostrzegać, że to nie to. I nie wynika to z faktu, że jest dużo nauki (bo w porównaniu z innymi kierunkami nie ma jej tak dużo), tylko o sam fakt niemożności odnalezienia się w tym środowisku. Teraz, kiedy jest więcej zajęć praktycznych (projekty badawcze), to po prostu mam wątpliwości czy podołam dalej (a jako, że psychologia to studia jednolite, to czeka mnie jeszcze 2.5 roku męki). Zadania, które dla innych nie stanowią problemu, dla mnie są strasznie trudne. Nie widzę siebie dalej na tych studiach, ani tym bardziej w zawodzie. Tym razem podjąłem dyskusję z rodzicami na ten temat, że chciałbym zrezygnować, przenieść się na inny kierunek, jednak spotkało się to z ich odmową. Uważają, że nieważne jaki, ale "papier" trzeba mieć. Tylko co z tego, skoro stan mojej wiedzy i umiejętności będzie niewiele większy (o ile w ogóle) od tego, gdy kończyłem liceum. Od początku nowego roku akademickiego dopadła mnie apatia. Dręczy mnie bezradność w tej sytuacji i rutyna. Każdy dzień wygląda tak samo: wstaję, odświeżam się, jem, idę na uczelnię, obiad, gapienie się w internet, kolacja, komp, prysznic, sen (który w ostatnich tygodniach zrobił się bardzo trudny, ciężko mi zasnąć, wybudzam się, czasami nawet kilka razy w ciągu nocy, albo budzę się kilka godzin przed zaplanowaną pobudką). Jestem zmęczony już takim trybem, zrobiłem się nerwowy, lękliwy, miałem ostatnio epizod silnego lęku przed schizofrenią (póki co mi przeszło, ale po cichu gdzieś czai się myśl, czy skoro to ignoruję, to może myślę że jestem zdrowy, a tak na prawdę jestem chory, zaprzeczam chorobie?). Wchodziłem na różne strony w poszukiwaniu informacji na ten temat (dzięki temu trafiłem na to forum). Boję się, że dalsza edukacja na tym kierunku, mogłaby mnie psychicznie wykończyć. I oczywiście przybija mnie fakt, że jestem facetem, a od chłopa wymaga się zdecydowania, działania, aktywności, pewności siebie, a nie roztkliwiania się nad swoimi problemami. U mnie gdzieś to zniknęło. Nie wiem co zrobić ze swoim życiem. Motywacja do studiów zniknęła na dobre. Coraz trudniej mi się zebrać do nauki. Przez długi okres pojawiały się także intensywne myśli samobójcze. Ostatnio (na jakieś 3 tygodnie) zniknęły, ale niedawno zaczęły mnie znowu nachodzić. W tej chwili totalnie nie mam pojęcia co bym chciał robić w życiu. Mam wrażenie, że do niczego się nie nadaję. Boję się, że siedząc na tych studiach i tak odraczam to co dla mnie nieuniknione (bezrobocie, nędza, może jeszcze jakieś inne problemy). Nie marzę o tym by w przyszłości opływać w luksusach. To mi do szczęścia nie jest potrzebne. Marzę o założeniu własnej rodziny, ale w tej sytuacji nawet nie zadaję sobie trudu by szukać dziewczyny (oczywiście nie po to by zaraz się z nią wiązać do końca życia), bo która by chciała wchodzić na niepewny grunt? No. To się wygadałem...
  3. Taak, też to pamiętam, tyle, że moją naiwność wykorzystywali w gimnazjum. A ja głupi myślałem, że dzięki temu się przypodobam tym debilom w ortalionie i próżni między uszami. Ale teraz nawet starzy znajomi mnie denerwują. Straszni z nich materialiści się zrobili. I chociaż jeden z nich wie, że mam teraz problemy ze studiami, a później pewnie też i z pracą, to pierdzieli coś ile to nie będzie zarabiać po tym swoim kierunku. A kozaczy głównie dlatego, że ma znajomości w postaci ojca. No ale mnie to i tak rusza. Ech..
  4. Witam! Z tą normalnością inaczej również się zmagałem. Może jeszcze okres podstawówki nie był taki zły. Beztroska, godziny spędzane na podwórku. Psychika zaczęła mi się ryć w gimnazjum. To był po prostu obóz przetrwania. Pierwszy miesiąc w nowej klasie, użeranie się z tępymi dresiarzami, pustymi panienkami wpatrzonymi w tych pierwszych. Myślałem, że wrzucono mnie do jakiejś maszyny odcedzającej mózg od reszty ciała. I różnie to bywało: wyśmiewanie się ze mnie, że kujon, że długie włosy, że metal. Fizycznie mnie nie dręczyli, ale psychicznie to odchorowywałem. Wtedy się pojawiały pierwsze myśli samobójcze. Nie planowałem jak ze sobą skończyć, tylko miały one bardziej charakter życzeniowy, żeby to się wreszcie skończyło. I tak z w miarę normalnego chłopaka do szkoły średniej poszedł zlękniony, znerwicowany, nieufny wobec ludzi człowiek. Kiedyś jeszcze miałem jakąś motywację do nauki, ale teraz, na studiach to wszystko gdzieś uciekło (inna sprawa, że nie do końca przemyślałem swój wybór i w efekcie "studiuję" coś, w czym nie umiem się odnaleźć). Czasami myślę, że nawet jakbym zawalił rok, wywaliliby mnie czy coś w ten deseń to może byłby to w końcu jakiś krok w przód. W tej chwili nie jestem w stanie podjąć jakiejś konkretnej decyzji żeby zmienić swój stan. I oczywiście denerwuję się sam na siebie za taką postawę. Bo facet powinien działać, od faceta się wymaga zdecydowania a nie pitolenia o roztkliwiania się nad sobą. No cóż, może kiedyś na jakąś terapię się w końcu zdecyduję. Na razie chyba poczekam na święta, może wtedy się rozweselę, rozluźnię. Pozdrawiam wszystkich zdołowanych i znerwicowanych.
  5. Dzięki za odpowiedź kamilwin :) Szczerze mówiąc to mi nawet nie zależy na byciu duszą towarzystwa. Jakoś nigdy nie lubiłem większego zainteresowania wokół mojej osoby, ale z drugiej strony budujące by było posiadać chociaż umiejętność łatwego nawiązywania kontaktu. Zazwyczaj jak mam poznać kogoś nowego (zwłaszcza dziewczynę) to przez łeb przelatują tylko myśli typu "jak tą osobę zainteresować sobą", "aa kurde nudziarz ze mnie jest więc pewnie skończy się jak zwykle, pogadam o pierdołach, nawet rozmowy nie będę umiał podtrzymać". Wiadomo, w konwersację zaangażowane są dwie osoby i odpowiedzialność na jej podtrzymaniu leży na jednej i drugiej, ale chyba ten głupi nawyk w myśleniu jest u mnie tak zakorzeniony głęboko, że ciężko będzie się przełamać Co do wystąpień to w sumie poszedłem w pewnym sensie o krok do przodu. Po prostu idę na środek, mówię jak mówię i mam to z głowy (kiedyś jeszcze pozostawał ten stres, że pewnie wyglądałem jak debil), a przynajmniej tak mi się wydaje, że to progres, bo pewnie te prezentacje to i tak wszyscy mają je gdzieś (a przynajmniej tak wnioskuję po nastawieniu ludzi z grupy do tej formy wypowiedzi). Ale i tak stres podczas gadki pozostaje na wysokim poziomie W każdym razie podbudowałeś mnie swoją odpowiedzią kamilwin, za co jeszcze raz dzięki!
  6. Hah! Z jednej strony pociesza mnie fakt, że nie jestem sam na tym padole ze swoimi lękami, ale z drugiej strony współczuję wszystkim co borykają się ze swoimi lękami. Ja mam chyba nieco łagodniejszą formę lęku społecznego, bo nie mam problemów z korzystaniem z komunikacji miejskiej, czy robieniem zakupów, ale zajęcia na uczelni i rozmawianie z ludźmi to już masakra. Na ćwiczeniach zadają od czasu do czasu jakieś prezentacje, projekty itp. co oczywiście wiąże się z wystąpieniami przed całą grupą (może niekoniecznie liczną, bo tak od 17 do 20 osób), co oczywiście jest dla mnie niesamowitą męczarnią. Głos mi się łamie i drży. Wcześniej przygotowuję się rzetelnie do tego wystąpienia, żeby nie strzelić jakiegoś błędu, mam przygotowane w myślach niemalże całe przemówienie, a jak przychodzi do mówienia na głos to plotę takie bzdety, że sam jako słuchacz bym nie był w stanie tego zrozumieć. A kontakty z ludźmi to kolejna udręka. Mam kilku znajomych z liceum (kiedy lęk zaczynał się chyba dopiero rozwijać, ale powoli) z którymi trzymam i z którymi czuję się pewnie (chociaż i tak, nawet w ich towarzystwie jestem małomówny). Gdy rozmawiam z ludźmi z roku to gadka kończy się po paru zdaniach. I ta niezręczna cisza... Czasami mam wrażenie, że jestem jakimś debilem, że nie potrafię nawet zwięźle zrelacjonować najprostszej rzeczy.
×