Nie cierpię tej sytuacji bardzo przewrotnej samotności, która ostatnio silnie mnie dotyka: wśród ludzi chcę być sam, będąc samemu - chcę między ludzi. Okropna sprawa, cokolwiek bym tu nie zrobił, prześladuje mnie zaszczucie. Będąc w dość niszczącym dla mnie związku (przy całej świadomości, że to partnerka jest, no, zdrowa!) nabawiłem się okropnych lęków, dystansując się od środowiska w którym niegdyś byłem - dostrzegłem całą jego degrengoladę w której i mi zdarzało się pławić: byłem wtedy strasznie cyniczny. I o dziwo, właśnie wtedy najlepiej sobie ze sobą radziłem, do tego czułem się, hm, atrakcyjny towarzysko. Mając jednak dość ich toksyczności, w końcu to zarzuciłem (nie było to związane na szczęście z żadnymi narkotykami czy innymi wunderśrodkami) i stopniowo coraz bardziej zamykałem się w sobie. Obecnie czuję się okropnie samotny - partnerka, którą kocham, zupełnie nie chce mi pomóc, żałuję, że powiedziałem jej o moich problemach. Jednocześnie twierdzi, że i ona mnie kocha - i jest to całkiem możliwe, zważając na to, że wiem, że to ja wnoszę czynnik destruktywne (aktualnie przynajmniej). Zarazem - wiem, że niejako jest to rezultat działania innych ludzi, wiem też, że mogę sobie z tym poradzić sam, jak już kiedyś mi się udawało, ale tym razem jest naprawdę ciężko. Czuję się winny, choć zarazem niewinny, potworem - i zarazem ofiarą. Strąca mnie to w jakąś tragiczną samotność i opuszczenie (heh, zupełnie jakby one w każdym przypadku nie były tragiczne...). Blah. Ostatnie pocieszenie w mleku truskawkowym i starym pluszaku.