Próbuję znaleźć dla siebie pomoc, czytam Was od jakiegoś czasu i chciałam się odezwać. Boję się napisać co podejrzewam u siebie, bo przecież nie jestem specjalistą. Od kilku lat mam wahania nastrojów, że tak delikatnie to określę... Czy to depresją? Jak głupia zrobiłam dwa testy online i krzyczą: leć do lekarza, masz cięzką deprechę. Ale biorę to z przymrużeniem oka. I wciąż walczę ze sobą, czy komuś zawracać głowę swoimi lękami, dołami i problemami, bo na pewno wymyślam głupoty... To przyjaciółka od jakiegoś czasu wkłada mi w głowę, że może nie jestem chodzącym kompleksem, ale coś za tym stoi? Że to wszystko z boku wygląda jak coś, co wymaga "leczenia" (?). Piszę ze znakiem zapytania,bo... Bo nie wiem zupełnie. Mam jedną myśl- najważniejsza dla mnie osoba jest twarda jak skała. Widzi wszystko w czerni lub bieli, nie istnieją stany pośrednie. Od lat powtarza mi, że jeśli ktoś czegoś chce to potrafi poradzić sobie z samodzielnie z każdym problemem. I zawsze wydawało mi się, że to ja jestem taka beznadziejna, że właśnie ja nie potrafię. Że nie daję rady, że moje okresy otępienia, brak radości z pozornie radosnych rzeczy są wynikiem mojej, hmmm słabości/ lenistwa/niechciejstwa? Ale ja naprawdę nie jestem tak silna. Rani mnie najdrobniejsza rzecz, nie widzę sensu życia w takim stanie jak obecnie, wszystko widzę w szarości- ja nazywam to realizmem, ale przyjaciel twierdzi, że to skrajny pesymizm. Leżę obok ukochaje osoby i chce mi się wyć. Albo jestem otępiała. Bo czasem nie dam rady płakać. Po prostu unikam ludzi- boję się ich. Boję się podejmowania decyzji, działań, bo ktoś mnie zlekceważy, "bo na pewno się nie uda"...
Raz dotarłam już na Ciołkowskiego. I zwiałam po pierwszej wizycie- pomyślałam: cholera, ten mądry facet na pewno w duchu ma mnie za panikarę niezrównoważoną , ale niegroźną. Ale myślę znów o tym, żeby wrócić, bo nie chcę tak dalej żyć. To mnie wykańcza...
Przepraszam, że zawracam Wam głowę, macie często dużo większe zmartwienia niż ja, ale próbuję zrobić jakiklowiek krok.