No właśnie. Gdyby nie dziecko, łatwiej by mi było się pozbyć tego paskudztwa, a tak to... Ech.
Szczególnie, że lęki "wyzwoliły się" spod mojej kontroli nie bezpośredniu po urodzeniu synka, lecz po jego dość ciężkiej chorobie. Gdy miał 4 m-ce i najgorsze było już za nami - dopiero zaczęłam się bać.
A teraz świruję maksymalnie, ręce mnie świerzbią, żeby coś sobie "wymacać", cały czas muszę się pilnować, jak palacz na odwyku. Ale się łamię, więc te moje ręce robią, co chcą.
W piątek znów idę do lekarza, może jak mi ulubiona pani doktor pomaca szyję i powie, że te węzły, co tam są, to mają tam być, MOŻE wtedy uwierzę (i znajdę coś innego?). Na razie szyja mnie boli, a ratuje mnie poczucie humoru. Chyba tylko wyśmiewanie objawów w szerszym gronie przynosi mi ulgę.
Niby, jak coś dolega, należy to sprawdzić u lekarza, żeby mieć pewność, że to "tylko" nerwica. Ale, kochani, przecież to niewykonalne. Musiałabym nawiązać bliskie stosunki ze specjalistami ze wszystkich dziedzin, bo moja nerwica naprawdę daje objawy somatyczne, więc w zasadzie to wciąż mi coś dolega.
W samym tym tygodniu musiałabym odwiedzić lekarza ogólnego (skierowania), laryngologa, onkologa i endokrynologa, a w przypadku, gdyby to mi nie pomogło, zrobić jeszcze usg szyi, badania krwi i tak dalej. Powinnam tez zajrzeć do chirurga.
I jestem absolutnie przekonana, że gdyby powyżej wymienieni specjaliści nie doszukali się niczego niepokojącego, w przyszłym tygodniu na tapecie byłby neurolog, kardiolog, okulista i jeszcze kilku.
A potem apiać od nowa, jak siebie znam.
Czy to się kiedyś skończy? Wiem, że tak, ale czasem po prostu już nie mam siły. :-)
Słabosilne uściski. ;-)