Skocz do zawartości
Nerwica.com

Hieronim

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Hieronim

  1. Witam, przyszedł czas na moją historię. Mimo tego że wiem co mi jest i niby wiem jak zacząć z tym walczyć to nie mam siły woli ani też motywacji by wprowadzić teorię w praktykę. Mam 22 lata i czuję że osiągnąłem dno pomimo tego że obiektywnie patrząc moje problemy są śmieszne w porównaniu z którymi muszą mierzyć się inni. Brak poczucia własnej wartości i kompleksy wyolbrzymiają każde niepowodzenie do rangi wielkiej porażki które bardzo mocno dołuje i nie pozwala pójść na przód. Zaczęło się od podstawówki gdzie rówieśnicy dobitnie mi uświadomili że status materialny ma znaczenie i wtedy pojawiło się poczucie bycia kimś gorszym. Zacząłem uciekać w świat fikcji, książki i własna wyobraźnia pozwala mi na bycie kimkolwiek, w mojej głowie kreowałem najróżniejsze scenariusze przed snem, na lekcjach, w drodze z i do szkoły, mogłem nonstop leżeć na łóżku i gapić się w sufit będąc myślami w nierealnym świecie. W gimnazjum moja sytuacja się nie poprawiła bo grupka osób która mnie poprzednio gnębiła znalazła się w tej samej klasie a z nowymi nie mogłem się jakoś bliżej zaprzyjaźnić ponieważ na integrację(czyt pizza, wyjście na miasto, wycieczki szkolne) nie było funduszy. Z tego okresu pamiętam strach przed tym aby nikt nie próbował mnie odwiedzić i żeby nie zobaczył syfu w jakim mieszkam. Oprócz świata marzeń i głowy w chmurach pojawiła się prokrastynacja, ale niskie wymagania nauczycieli pozwalały to maskować, tak jak przepisywanie zadań i permanentne ściąganie na sprawdzianach. Gdyby tego było mało doszły jeszcze gry komputerowe które już całkowicie pożarły mój wolny czas a patrząc z tej perspektywy był on wręcz bezcenny. Muszę dodać że obcowanie z pecetem przez tyle lat nie zmieniło mnie w komputerowego geeka, wręcz przeciwnie nie nauczyłem się niczego, Zawsze miałem zamiar nauczyć się excela, photoshopa, obróbki video, czy podstaw programowania, nigdy nawet nie zacząłem. W liceum problemy się skumulowały, braki w matematyce spowodowały że królowa nauk przyprawiła mnie o bóle brzucha i migreny, strach wywoływał fizyczne dolegliwości a jakakolwiek nauka szła z oporem. Kombinowałem jak ominąć zajęcia, do poprawek uczyłem się nie rzadko do pierwszej w nocy, każde półrocze kończyłem z zagrożeniem, mimo próśb po pierwszym półroczu, rodzice nie zgodzili mnie przepisać do innej klasy/szkoły. Z kolegami nie miałem o czym rozmawiać dzieliły nas zainteresowania, oprócz tego były to grupki które się dobrze znały z poprzednich szkół. Tak jak poprzednio byłem na uboczu tylko że jeszcze bardziej samotny i częściej niż inni wybierany na ofiarę koleżeńskich żartów. Po pierwszym roku pojawiły się pierwsze myśli samobójcze, nie marzenia o śmierci ale konkretna chęć odebrania sobie życia. Apogeum nastąpił w trzeciej klasie gdy na samym początku złamałem rękę, a właściwie ktoś to zrobił i stałem się obiektem kpin z powodu jej złego zrośnięcia . Przez dwa miesiące nie prowadziłem notatek i zrobiły się zaległości co wprowadziło nerwową atmosferę w przygotowania do zdania matmy na te półrocze(o maturze jeszcze nie myślałem:), gdyby tego było mało, to nie zdałem egzaminu na prawko ...cztery razy. Z tego też mieli wszyscy polewę, nawet koleżanki pozdawały za pierwszym razem. Nie wiem zresztą po co mi ono bo samochodu nie miałem i nie mam ale był owczy pęd i wszyscy wtedy robili, to ja też. Za wszystko zapłaciła mama i czułem się jak skończony idiota gdy czwarty raz powiedziałem że nie zdałem, czwarte podejście było gdzieś w lutym a już w maju pisałem maturę. W 2009 matematyka była nie obowiązkowa i miałem ten komfort że nie musiałem się nią martwić, z ścisłymi przedmiotami sobie nie radziłem więc na maturę wybrałem wos, a naukę do matury przekładałem wręcz do samego końca zacząłem dopiero na dwa tygodnie przed terminem. Jak się łatwo domyślić wos zjebałem i o jakichkolwiek studiach można było pomarzyć, nastąpiła kompletna załamka, niewidoczna dla bliskich bo dla nich jest maska(jest ok, nie martwcie się, za chwilę ruszę swa dupę i coś z sobą zrobię ale jeszcze nie teraz) a ja straciłem całkowicie chęć do życia, wakacje jak wszystkie poprzednie przesiedziałem w domu i kolejny rok i kolejny aż do teraz, czasem wykonywałem drobne prace dorywcze ale raczej krótko i z doskoku. W pracy jest mi ciężko się skupić a inni widzą to jako zaniżanie normy, łagodnie mówiąc;). Obecny stan utrudnia mi przebywanie z ludźmi co jest paradoksem bo jednocześnie czuję się strasznie samotny ale wysłuchiwanie jak inni sobie radzą jest ponad moje siły, irytuje mnie szczęście i uśmiech u innych. Czuję się jak ścierwo i nie jestem pojąć jak mogłem zjebać sobie tak życie, mając oparcie w rodzinie powinienem osiągnąć sukces, być dumą i oparciem dla rodziny a nie pasożytem który na nich żeruje, czuję się winny że zawiodłem czuję że nie jestem w stanie zwrócić tego co od nich otrzymałem, miłości jak i energii jaką włożyli w moje wychowanie przez te wszystkie lata. Miałem bezstresowe dzieciństwo, nie pamiętam żeby kiedykolwiek ojciec(który jest człowiekiem mało zaradnym i trochę leniwym za co go skrycie nie znoszę i mam do niego żal za to jakie miałem dzieciństwo) się upił czy podniósł głos, moja mama utrzymywała i utrzymuje dom z niewielką pomocą ojca, rodzeństwo zawsze mi pomagało, nie wstydzili się mnie jak przyjeżdżałem w odwiedziny do nich do akademika. W porównaniu z braćmi i ciotecznym rodzeństwem jestem zerem, oni mają pasje, pokończyli studia, ożenili się, są szczęśliwymi ludźmi tak samo siostra. Zawsze o mnie pamiętają a ja nie potrafię się tym samym odwdzięczyć. Dokładnie rok temu prawie udało mi się zabić, zawiązałem pasek na drążku do podciągania i wybiłem stołek spod nóg, nie zdążyłem nawet stracić przytomności a pasek z skaju pękł. Nic to, mówi się trudno i próbuje się dalej, poszukałem czegoś lepszego i znalazłem skórzany pasek ojca. Rzeczywiście teraz było lepiej, wraz z odcięciem dopływu krwi odpłynąłem ale i tym razem długo nie powisiałem, przytomność odzyskałem leżąc na podłodze. Guz na czole i wybity kciuk świadczyły o przyziemieniu a ja zdezorientowany i przerażony z płaczem dochodziłem do siebie dobre 10 minut. Zerwał się drążek który nie miał prawa się zerwać, złośliwość rzeczy martwych jak mówią ale już nie miałem siły/odwagi na trzecią próbę, do teraz. Nienawidzę samego siebie za to wszystko, przed rodziną i znajomymi noszę maskę(jest ok, wszystko w porządku) ale pod nią gniję, ścierwo jakim jestem się rozkłada i ta fasada za niedługo puści. Gdy jestem sam w domu zdarza się że puszczają mi nerwy, klnę i rzucam krzesłem, zawsze tłamsiłem w sobie emocje. Nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz byłem zadowolony, nie szczęśliwi ale właśnie tylko zadowolony, złe wspomnienia/porażki są ostre jak żyleta, te dobre zaś rozmyte i w dodatku w mgle. Nie mam żadnej przydatnej wiedzy czy umiejętności by dostać pracę, nie wiem nawet czy zdołałbym się podjąć najprostszej. Mam już dość tego kurewskiego stanu, sfrustrowany patrzę z obrzydzeniem na samego siebie, jest wyjście ale boję się że wyrządzę rodzinie krzywdę mimo listu w którym motywuję dlaczego mają się mną nie przejmować. Jestem tak strasznie zmęczony, ja już umarłem tylko ciało tego nie wie i serce nadal pompuje krew.
  2. Witam, przyszedł czas na moje wypociny. Mimo tego że wiem co mi jest i niby wiem jak zacząć z tym walczyć to nie mam siły woli ani też motywacji by wprowadzić teorię w praktykę. Czuję że osiągnąłem dno pomimo tego że obiektywnie patrząc moje problemy są śmieszne w porównaniu z którymi muszą mierzyć się inni. Brak poczucia własnej wartości i kompleksy wyolbrzymiają każde niepowodzenie do rangi wielkiej porażki które bardzo mocno dołuje. Zaczęło się od podstawówki gdzie rówieśnicy dobitnie mi uświadomili że status materialny ma znaczenie i wtedy pojawiło się poczucie bycia kimś gorszym. Zacząłem uciekać w świat fikcji, książki i własna wyobraźnia pozwala mi na bycie kimkolwiek, w mojej głowie kreowałem najróżniejsze scenariusze przed snem, na lekcjach, w drodze z i do szkoły, mogłem nonstop leżeć na łóżku i gapić się w sufit będąc myślami w nierealnym świecie. W gimnazjum moja sytuacja się nie poprawiła bo grupka osób która mnie poprzednio gnębiła znalazła się w tej samej klasie a z nowymi nie mogłem się jakoś bliżej zaprzyjaźnić ponieważ na integrację(czyt pizza, wyjście na miasto, wycieczki szkolne) nie było funduszy. Z tego okresu pamiętam strach przed tym aby nikt nie próbował mnie odwiedzić i żeby nie zobaczył syfu w jakim mieszkam. Oprócz świata marzeń i głowy w chmurach pojawiła się prokrastynacja, ale niskie wymagania nauczycieli pozwalały to maskować, tak jak przepisywanie zadań i permanentne ściąganie na sprawdzianach. Gdyby tego było mało doszły jeszcze gry komputerowe które już całkowicie pożarły mój wolny czas a patrząc z tej perspektywy był on wręcz bezcenny. Muszę dodać że obcowanie z pecetem przez tyle lat nie zmieniło mnie w komputerowego geeka, wręcz przeciwnie nie nauczyłem się niczego, Zawsze miałem zamiar nauczyć się excela, photoshopa, obróbki video, czy podstaw programowania, nigdy nawet nie zacząłem. W liceum problemy się skumulowały, braki w matematyce spowodowały że królowa nauk przyprawiła mnie o bóle brzucha i migreny, strach wywoływał fizyczne dolegliwości a jakakolwiek nauka szła z oporem. Kombinowałem jak ominąć zajęcia, do poprawek uczyłem się nie rzadko do pierwszej w nocy, każde półrocze kończyłem z zagrożeniem, mimo próśb po pierwszym półroczu, rodzice nie zgodzili mnie przepisać do innej klasy/szkoły. Z kolegami nie miałem o czym rozmawiać dzieliły nas zainteresowania, oprócz tego były to grupki które się dobrze znały z poprzednich szkół. Tak jak poprzednio byłem na uboczu tylko że jeszcze bardziej samotny i częściej niż inni wybierany na ofiarę koleżeńskich żartów. Po pierwszym roku pojawiły się pierwsze myśli samobójcze, nie marzenia o śmierci ale konkretna chęć odebrania sobie życia. Apogeum nastąpił w trzeciej klasie gdy na samym początku złamałem rękę, a właściwie ktoś to zrobił i stałem się obiektem kpin z powodu jej złego zrośnięcia . Przez dwa miesiące nie prowadziłem notatek i zrobiły się zaległości co wprowadziło nerwową atmosferę w przygotowania do zdania matmy na te półrocze(o maturze jeszcze nie myślałem:), gdyby tego było mało, to nie zdałem egzaminu na prawko ...cztery razy. Z tego też mieli wszyscy polewę, nawet koleżanki pozdawały za pierwszym razem. Nie wiem zresztą po co mi ono bo samochodu nie miałem i nie mam ale był owczy pęd i wszyscy wtedy robili, to ja też. Za wszystko zapłaciła mama i czułem się jak skończony idiota gdy czwarty raz powiedziałem że nie zdałem, czwarte podejście było gdzieś w lutym a już w maju pisałem maturę. W 2009 matematyka była nie obowiązkowa i miałem ten komfort że nie musiałem się nią martwić, z ścisłymi przedmiotami sobie nie radziłem więc na maturę wybrałem wos, a naukę do matury przekładałem wręcz do samego końca zacząłem dopiero na dwa tygodnie przed terminem. Jak się łatwo domyślić wos zjebałem i o jakichkolwiek studiach można było pomarzyć, nastąpiła kompletna załamka, niewidoczna dla bliskich bo dla nich jest maska(jest ok, nie martwcie się, za chwilę ruszę swa dupę i coś z sobą zrobię ale jeszcze nie teraz) a ja straciłem całkowicie chęć do życia, wakacje jak wszystkie poprzednie przesiedziałem w domu i kolejny rok i kolejny aż do teraz, czasem wykonywałem drobne prace dorywcze ale raczej krótko i z doskoku. Dokładnie rok temu prawie udało mi się zabić, zawiązałem pasek na drążku do podciągania i wybiłem stołek spod nóg, nie zdążyłem nawet stracić przytomności a pasek z skaju pękł. Nic to, mówi się trudno i próbuje dalej, poszukałem czegoś lepszego i znalazłem skórzany pasek ojca. Rzeczywiście teraz było lepiej, wraz z odcięciem dopływu krwi odleciałem ale i tym razem długo nie powisiałem, przytomność odzyskałem leżąc na podłodze, guz na czole i wybity kciuk świadczyły o przyziemieniu a ja zdezorientowany i przerażony z płaczem dochodziłem do siebie dobre 10 minut. Zerwał się drążek który nie miał prawa się zerwać, złośliwość rzeczy martwych jak mówią ale już nie miałem siły/odwagi na trzecią próbę, do teraz. Czuję się jak ścierwo i nie jestem pojąć jak mogłem zjebać sobie tak życie, mając oparcie w rodzinie powinienem sięgać tam gdzie horyzont nie sięga, być dumą i oparciem dla rodziców a nie pasożytem który na nich żeruje, czuję się winny że zawiodłem czuję że nie jestem w stanie zwrócić tego co od nich otrzymałem, miłości jak i energii(czyt: pieniędzy) jaką włożyli w moje wychowanie przez te wszystkie lata. Miałem bezstresowe dzieciństwo, nie pamiętam żeby kiedykolwiek ojciec się upił czy podniósł głos, moja mama utrzymywała i utrzymuje dom z niewielką pomocą ojca(który to typ:”wałęsa nas oszukał”, człowiek mało zaradny, trochę leniwy, niereformowalny ale poczciwy)rodzeństwo zawsze mi pomagało, nie wstydzili się mnie jak przyjeżdżałem w odwiedziny do ich akademika. W porównaniu z braćmi jestem zerem, oni mają pasje, pokończyli studia, ożenili się , są szczęśliwymi ludźmi tak samo siostra. Zawsze o mnie pamiętają a ja nie potrafię się odwdzięczyć , nienawidzę samego siebie za to, przed rodziną i znajomymi noszę maskę(jest ok, wszystko w porządku) ale pod nią gniję, ścierwo jakim jestem się rozkłada i ta fasada za niedługo puści. Nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz byłem zadowolony, nie szczęśliwi ale tylko zadowolony, złe wspomnienia/porażki są ostre jak żyleta, te dobre zaś rozmyte i w dodatku w mgle. Mam już dość tego kurewskiego stanu. Boję się że wyrządzę rodzinie krzywdę mimo listu w którym motywuję dlaczego mają się mną nie przejmować. Jestem tak strasznie zmęczony, idę już spać może się coś przyśni, może będzie mi się rano chciało żyć
×