Skocz do zawartości
Nerwica.com

Spylacz

Użytkownik
  • Postów

    95
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Spylacz

  1. Po pierwszej? Nie żartuj. Przez pierwsze tygodnie jest wdrożenie w lek i nie ma nic wspólnego z tym co będzie później. Tak po pierwszej. Brałem wiele leków przeciwdepresyjnych i zawsze po pierwszej tabletce wiedziałem czy to lek dla mnie czy nie. Niektórzy z nas mają tę nadwrażliwość, że czują działanie leku zanim on jeszcze zacznie działać. Nigdy to pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Kiedyś dostałem jakiś lek, już nie pamiętam nazwy bo ja tych leków nie kocham więc się do nich nie przywiązuję nawet nie pamiętam nazw. Połknąłem wtedy pierwszą tabletkę i już po 15 dosłownie minutach wiedziałem, że to jest lek dla mnie. Potem kiedy on stracił swoją wartość w moim organizmie musiałem szukać innych leków. Tu podobnie za każdym razem po pierwszej tabletce wiedziałem, że kolejny lek wyląduje na śmietniku. Sam Citabax kiedy zażyłem pierwszy raz przeznaczyłem od razu do skasowania. Lekarz jednak namawiał mnie abym poczekał na jego działanie bo działa on też przeciwlękowo. Poczekałem chyba półtora miesiąca cierpiąc ogromne katusze i senność, bo akurat Citabax nie był moim lekiem, a po tym czasie zażądałem zmiany leku na inny. Ten nowy polubiłem już po pierwszej tabletce mimo, że przez dwa tygodnie bolał mnie brzuch i miałem mdłości. Wracając do Citabaxu. Brałem go półtora miesiąca i przyznam, że to dobry lek. Dobry ale nie dla mnie. Mnie on za mocno uspokajał, nie generował chęci do działania. Potrzebowałem uspokajacza i generatora jednocześnie i w końcu go dostałem :) Dla mocno znerwicowanych, nadmiernie pobudzonych Citabax będzie świetnym rozwiązaniem. Dla tych , którzy potrzebują kopa niestety jest to lek nieodpowiedni.
  2. lastday Też byłem nie dawno w świetnej formie i myślałem, że wyleczyłem się. Jednak splot niekorzystnych zdarzeń sprawił, że CHOROBA wróciła. Mimo mojego doświadczenia , wiedzy i świadomości sponiewierała mnie ponownie. Potrzebowałem kilku miesięcy aby ją jakoś zacząć ogarniać i odsuwać od siebie. Ja dobrze wiem, że wychodząc z CHOROBY ostatnim razem, wyszedłem że tak powiem za szybko. Bieganie i dobra forma fizyczna dały mi tyle siły, że nerwica nie miała do mnie dostępu. Znalazła sobie jednak furtkę i wepchała się na nowo do mnie. Dlatego w taki dość drastyczny sposób próbuję Cię ostrzec, że ta CHOROBA lubi powroty. Bądź na nią gotowy. Najlepiej weź się za nią już dziś a nie tak jak ja wtedy kiedy stałem się umysłowym kaleką. Będąc teraz w świetnej formie możesz porobić porządki w swoim życiu. Ja ich nie zrobiłem, a na pewno nie zrobiłem wszystkiego co powinienem i to wystarczyło.
  3. lastday VETO! VETO! VETO! Współczuję Ci kiedy choroba do Ciebie wróci, bo wróci uwierz mi, że tak będzie i nie będziesz wiedział jak się pozbierać. Też myślałem, że się wyleczyłem i tez myślałem, że wiem jak to zrobić. Przyszedł jednak okres w życiu, w którym wszystko się zawaliło a CHOROBA sponiewierała mnie bohatera. Owszem podobnie jak Ty jestem przekonany ( ja w to nie wierzę - jestem tego pewny), że z tej CHOROBY można wyjść. Trzeba jednak zaliczyć wszystkie etapy wychodzenia z tej CHOROBY, nie wolno niczego pominąć. Ja ostatnim razem pominąłem i mam co mam. Teraz pracuję mocno nad sobą i staram się być szczególarzem, bo mam już świadomość, że jeśli coś pominę, coś schowam przed samym sobą to wyjdę z CHOROBY na czas jakiś tylko a nie na zawsze co jest moim celem. Piszesz, że to nie choroba lecz przypadłość a ja specjalnie używam dużych liter aby Ci uzmysłowić, że to nie przypadłośc, lecz CHOROBA - kiedy Cię dorwie następnym razem będziesz ją wytłuszczał :) No ok ale teraz też coś co mi się podobało w Twojej wypowiedzi to , to że powiedziałeś o pozytywnym myśleniu. Owszem ono jest ważne i pomocne, jednak wracanie do złych rzeczy i przeżywanie ich na nowo w naszym przypadku jest niezbędne - my musimy przez wszystko przejść jeszcze raz i spojrzeć na to z innej perspektywy, po rozliczać, po wybaczać, pozapominać. Takie nasze w tym zadanie. Warto jednak jak radzisz pisać też o pozytywach i wrzucić czasem uśmiech w tę mroczność. Piszesz że zacząłeś ćwiczyć i dzięki temu odzyskałeś zdrowie i siły. Wierzę Ci ja też przez cały okrągły rok biegałem jak głupi po lasach górkach i ulicach i miałem tyle poweru, że żaden lęk nie miał nawet po co do mnie podchodzić. Kiedy życie się skomplikowało co było moim niedopatrzeniem okazało się, że lęk zaczął mnie łapać w czasie biegu i to było koszmarem. Polecam jednak wszystkim mającym problemy z oddychaniem ćwiczenia fizyczne. Biegi albo marszobiegi one Wam nie zaszkodzą a przekonacie się, że zarówno Wasze serca jak i płuca są zdrowe. Śmiało to Was nie zabije. Mój pierwszy bieg była to odległość jakichś 100 m po których byłem gotowy na śmierć, ta jednak nie nadeszła, więc następny bieg był na jakieś 200 metrów. Nie wiem ile przebiegłem w swoim najdłuższym biegu bo biegałem po morenowym lesie raz z górki raz pod górkę, bieg ten trwał 2 godziny i 3 minuty -młody bóg przy mnie to pikuś wtedy był :) a mimo to CHOROBA wróciła i zrobiła swoje. Dziś po kilku miesiącach zmagań z nią udało mi się namówić samego siebie na bieganie. Biegłem jakieś 10 minut. Wracam do zdrowia dzięki pracy nad sobą i dzięki trafionemu lekowi przeciwdepresyjnemu i przeciwlękowemu. Lek kiedyś się wyrzuci do kosza, na razie będę go brał. lastday Życzę Ci aby moje przewidywania co do powrotu tej CHOROBY nie spełniły się w Twoim przypadku. Jeśli się jednak spełnią to współczuję. Pozdrawiam Cię
  4. Widzę, że temat umarł wiele lat temu. Przepraszam więc za jego odgrzebanie. Dostawałem w swojej kilkunastoletniej chorobie wiele antydepresantów. Niektóre z nich w ogóle nie działały i nie powodowały NIC, zupełnie nic... Inne albo mnie nadmiernie pobudzały co w moim przypadku ( lęki) powodowało tylko mocniejsze ataki, inne mnie zamulały do tego stopnia, że czułem się jak Zombie a jeszcze inne miały tak fatalne skutki uboczne, że je wyrzucałem po kilku tygodniach stosowania. Prawdę mówiąc nie wierzyłem w istnienie skutecznego leku na moją chorobę. Wydaje mi się po dwóch tygodniach brania Fevarinu, że się myliłem. Ten lek co prawda spowodował ból brzucha i głowy ale stało się to do zniesienia, bo minęły mi lęki, zachciało mi się żyć na nowo, snuję plany na przyszłość, mało tego w końcu zacząłem robić coś konkretnego ze sobą. Czy wśród użytkowników tego forum są też osoby, na które ten lek tak świetnie działa? Jestem pozytywnie zaskoczony
  5. Witaj Montez. Ano wojownikowi przyszło powalczyć z napadami lęku i paniki. Nie każdy wojownik ma ten przywilej walczenia z sobą samym a ja mam :) Dziś znowu wygrałem, byłem z kumplami w terenie i świetnie się bawiliśmy. Wracając miałem zamiar odwiedzić swoje słoneczko ale ono nie odbierało telefonu. Prawdę mówiąc wkurza mnie to, że ona odbiera telefony raz na jakiś czas. Kiedy odbierze to rozmawiamy ze sobą z godzinę, ale dodzwonić się do niej jest trudno. Montez, czyli co odpuściłeś tej swojej??? Nie masz ochoty spróbować jeszcze raz? Sprawić aby ona chciała... Piszesz, że wyszedłeś na łamagę. Ja myślę, że właśnie teraz zasłaniając się jakimiś tam zasadami możesz wyjść na łamagę. Podobno mężczyzny nie poznaje się po tym jak zaczyna ale jak kończy. Pomyśl o tym. Ja tam zachęcam Cię do kolejnych jeszcze prób. Jakoś tak mi się nie podoba, że się wycofujesz i na dodatek znajdujesz usprawiedliwienie i wytłumaczenie siebie poprzez chyba zwykłą latwiznę. Sorki, że tak ostro, nie miałem zamiaru Cię obrażać a zmotywować :) Pozdrawiam A dziewczyny też jesteście zakręcone jak widzę :):):)
  6. oki, oki Trochę już latek mam na koncie więc wiem jakie sa kobiety. Gdyby takie nie były to byśmy się nie starali o ich względy :)
  7. Ok. Lubie wyzwania . Zobaczymy jak się to skończy. W każdym razie będę się bardzo starał :) Będę tu w niedzielę, napiszę czy mi się udało odwiedzić "koleżankę". Spadam, bo rano wcześnie wstaję. Dobrej nocy dziewczyny.
  8. Tahela co przede mną ukryłaś?
  9. Odwiedzałem ją już wielokrotnie. Oczywiście najpierw zadzwonię z trasy i spytam czy mogę zajechać, aż tak nachalny to nie jestem aby wpadać całkiem nie zapowiedziany :)
  10. Marcja ja właśnie do tej pory tak postępowałem jak piszesz. Nie skracałem dystansu fizycznego. Nie było mi to potrzebne wystarczyło mi że jest ze mną w operze nad jeziorem czy w kawiarni. Prawdę mówiąc to ona pierwsza zawsze wyciąga łapki aby mnie uściskać na pożegnanie :) Dodałaś mi wiary w to, że może mi się udać. Ona jest z innego miasta. Jeśli jutro lęki mnie nie przyblokują to pojadę na spotkanie z kumplami w kierunku tego miasta ( uprawiamy wspólnie pewien sport terenowy) i wieczorem wracając spróbuję się do niej wprosić na gorącą herbatę bo będę przez jej miasto przejeżdżał. Chcę jej zrobić niespodziankę, nawet nie wiem czy będzie w domu. Ostatnio trzy tygodnie była poza domem na wycieczkach i szkoleniach więc mam nadzieję, że już jest tym zmęczona i będzie grzecznie siedzieć w domciu :)
  11. Trudno wyczuć co ona myśli o mnie. Czasem daje się gdzieś zaprosić a czasem nie, jak to kobieta. Zawsze jednak jest nam ze sobą dobrze i obiecujemy sobie następne spotkanie. Podpytać ją co ona myśli byłoby albo najlepszym rozwiązaniem albo strzałem w kolano. Sam nie wiem co z tym zrobić i jak to zrobić?
  12. Witam. Czytałem tę dyskusję z wielkim zainteresowaniem. Jestem osobą samotną i ta samotność już mi wychodzi bokiem. Rozglądałem się więc w swoim życiu za kobietami i nie mogłem nigdy znaleźć odpowiedniej dla siebie ( 4 czy 5 lat jestem po rozwodzie). W końcu na terapii grupowej zauważyłem pewne biedne dziewczątko. Zdradzona i porzucona przez męża, osamotniona w dużej depresji. Jednak to co sobą reprezentuje bardzo mi odpowiada. Nie ważne co to jest, w każdym razie nie jest to kolejna dziewczyna bez zainteresowań czy hobby. Ona czymś się interesuje, coś robi, super kobitka. Jeśli chodzi o urodę, to jest ładna ale nie w moim guście zupełnie, co dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia, bo jej sposób bycia i wszystko co sobą reprezentuje bardzo mi odpowiada i jestem pweny, że świetnie byśmy się ze sobą dogadywali i wzajemnie uzupełniali. Podobnie jednak jak Montez mam problem z czymś co mnie powstrzymuje przed padnięciem na kolana z bukietem kwiatów. Nie jest to żaden fizyczny uszczerbek ale mój wiek. Dziewczyna jest młodsza ode mnie o 16 lat! Kocham ją ale boję się, że stracę z nią kontakt kiedy jej o tym powiem. Teraz spotykamy się czasem, jeździmy na wspólne wycieczki i do opery. Boję się, że to stracę kiedy wyjawię swoje uczucia. A Wy dziewczyny co sadzicie o moim przypadku? PS. Montez ja nie lubię takich zakończeń. Jestem wojownikiem, który walczy do końca. Nigdy nie przewracam króla grając w szachy nawet wtedy, gdy król jest jedyną moją figurą. ( he he, kiedyś mój rywal się poddał ze znudzenia ) Krótko mówiąc Montez zmień zakończenie tej historii na "I żyli długo i szczęśliwie" Zrób to chłopie ! Proszę.
  13. Wilandra jesteś kolejnym wrażliwcem który nabawił się lęków. Zwykli ludzie tego nie mają bo by nie przeżyli. My jesteśmy twardziele i dlatego możemy sobie z tym poradzić. Sama nie dasz rady jednak, zasuwaj do lekarza i na terapię, ale już! Nie ważne czy lekarz Ci pomoże, bo jak wiem z doświadczenia to nie pomoże, nie ważne czy terapeuta Ci pomoże, bo tu też nie ma gwarancji. Ważne, że zaczniesz działać. Posprawdzasz setki ślepych uliczek i w końcu znajdziesz tę właściwą. Ale działaj, siedzeniem tylko nakręcasz lęki. Pozdrawiam
  14. Ostatnio nie pisałem przez kilka dni bo byłem zajęty. Lęki się troszkę zmniejszyły i mogłem sobie pożyć pojawiając się w różnych miejscach. Było to niestety tylko chwilowe. Dziś znowu mnie dopadły i zamknęły w domu. Po południu kiedy się obrobię ze wszystkim opiszę to co się działo po wypadku. Nie chętnie do tego wracam bo był to piekielnie trudny okres ale muszę przez to przejść. Zapraszam więc wieczorem do lektury. Przy okazji gdyby ktoś w tej mojej historii dostrzegł coś istotnego proszę dać mi info. -- 05 paź 2011, 18:19 -- Ostatnio nie pisałem przez kilka dni bo byłem zajęty. Lęki się troszkę zmniejszyły i mogłem sobie pożyć pojawiając się w różnych miejscach. Było to niestety tylko chwilowe. Dziś znowu mnie dopadły i zamknęły w domu. Po południu kiedy się obrobię ze wszystkim opiszę to co się działo po wypadku. Nie chętnie do tego wracam bo był to piekielnie trudny okres ale muszę przez to przejść. Zapraszam więc wieczorem do lektury. Przy okazji gdyby ktoś w tej mojej historii dostrzegł coś istotnego proszę dać mi info. -- 05 paź 2011, 18:15 -- No dobra jedziemy dalej z tym koksem. Lęki i moja z nimi nieporadna walka W tamtym czasie byłem szczęśliwy jak nigdy. W pracy układało mi się świetnie. Pracowałem na pełnych, obrotach a mój umysł był zaskakująco sprawny ( brałem tylko 0,25 mg afobamu na noc - profilaktycznie. ONA szybko dostrzegła moją formę i zaczęła mnie wykorzystywać do rozwiązywania przeróżnych problemów. Ileż ja razy słyszałem krótkie zdanie: " Weź ty zadzwoń...". Nie było problemu, którego bym nie rozwiązał z klientami. Czułem się potrzebny, cały zespół (choć byli to ludzie ode mnie młodsi) zaakceptował mnie i byłem członkiem fantastycznej grupy ludzi. Graliśmy razem w kręgle, chodziliśmy na piwo ( ja na pepsi, bo jestem bezalkoholowy w 99% :)) Czułem, że żyję! Coś jednak po tym pożarze zaczęło się zmieniać. Któregoś dnia wstrząsnęła mną straszna myśl, że gdybym wtedy zasłabł, albo nie mógł otworzyć drzwi samochodu to spaliłbym się żywcem, Boże! Zacząłem gorzej spać, i gasłem w oczach. Pewnej nocy zaczęło się! Jeszcze wtedy nie przypuszczałem, że to znów nerwica lękowa. Dostałem tachykardii - serce nie chciało się uspokoić mimo, że położyłem się do łóżka. Leżałem w spoczynku, a ono zasuwało jak szalone. Nie potrzeba mi było nic więcej aby wystraszyć się porządnie. Poszedłem na nocny dyżur do przychodni. Tam zmierzono mi ciśnienie i okazało się, że jest bardzo wysokie. Lekarka wypytała mnie o leki jakie przyjmuję i podała mi tabletkę pod język. No tak tego jeszcze brakowało! Tabletka pod język, to przeważnie lek przeciwzawałowy. Mam zawał?! Nie mogłem w to uwierzyć! Wziąłem tabletkę i udałem, że kładę ją pod język. w rzeczywistości położyłem ją na zębach. Może nie jest ze mną tak żle? Może wcale nie potrzebuję tego leku...??? Zupełnie nie miałem i nie mam do dziś zaufania do lekarzy. Bałem się więc, że ta tabletka jest nie trafionym lekiem, który mnie za chwilę zabije. Serce jednak waliło coraz szybciej, a mnie robiło się słabo i gorąco. No trudno najwyżej wykituję tu w tej przychodni - pomyślałem. Rozgryzłem tabletkę i połowę jej włożyłem pod język. Był bardzo nie smaczna. Po kilku minutach poczułem jednak, że zaczynam wracać do zdrowia. Z wielkim strachem wcisnąłem więc pod język drugą część tabletki. Z minuty na minutę było coraz lepiej. Po pół godzinie zmierzono mi ciśnienie i tętno, - było książkowe, a ja byłem zdrowy! Skoki ciśnienia zaczęły pojawiać się jednak coraz częściej, a wraz z nimi lęki i panika. W pracy byłem coraz mniej wydajny, a do mojego ostatniego klienta zawieziono mnie na JEJ polecenie. Wtedy zaczęły się porządne jazdy. W drodze do pracy, a nawet w biurze dostawałem nagle ataków paniki. Niemal codziennie w ciągu godzin wyskakiwałem do domu by sprawdzić czy żelazko jest wyłączone i czy przypadkiem nie pali się gaz w kuchni. Płomienie otaczały mnie wszędzie, a ja nie dawałem sobie z tym rady. W końcu ONA wygoniła mnie na urlop i kazała wracać za kilka dni do pracy w pełnej formie. Tego JEJ ostatniego polecenia już nie wykonałem. Będąc w domu - pustym domu byłem wręcz atakowany szturmem przez ataki lęków i paniki. Doszło do tego, że bałem się zasnąć aby przypadkiem nie umrzeć w czasie snu. Lekarz rodzinny wypisał mi zwolnienie z pracy i kazał udać się do psychiatry. Niestety kobieta, do której wtedy chodziłem przyjmowała na drugim końcu miasta. Nie byłem w stanie tam dojechać! Jakoś się tym nie przejmowałem, bo ciągle liczyłem na nagłe uzdrowienie. W mojej dzielnicy znalazłem szyld reklamujący jakiegoś psychologa. Zadzwoniłem do niego. Przyszedł do mnie do domu. Porozmawialiśmy, zaproponował mi delikatną hipnozę, po której wszystko powinno mi przejść. Zgodziłem się. Po kilku dniach człowiek ten przyszedł do mnie do domu i przeprowadził próbę nie udanej hipnozy. Mamrotał pod nosem jakieś dziwne słowa, o tym, że jestem super zdrowy itd. Na następną wizytę umówiłem się z nim już w jego gabinecie. Gabinet był oddalony o jakieś 300 metrów od bloku, w którym mieszkałem. Nie miałem pojęcia jak mam tam dotrzeć. Lęki były wszechobecne i wszechwładne. Jakoś jednak wyszedłem z domu i udałem się do gabinetu. Była to najdłuższa podróż w moim życiu. Przeszkadzali mi przechodnie, a przejście na drugą stronę ulicy okazało się trudniejsze od przepłynięcia w pław Atlantyku. Po dotarciu do gabinetu stanąłem w drzwiach i nie mogłem już nic więcej zrobić. Ni w te ni we wte... Psycholog otworzył mi drzwi i zaprosił do środka. Kiedy oznajmiłem mu, że nie mogę wejść bo się boję zauważyłem w jego oczach zdziwienie i przerażenie. Obaj zrozumieliśmy, że on nie jest w stanie mi pomóc. Minęło chyba z dziesięć minut zanim przekroczyłem próg gabinetu. Nie rozmawialiśmy już o leczeniu. Nasza rozmowa była ogólna, o wszystkim i o niczym, mimo to ten gnojek mnie skasował na stówę Po powrocie do domu zacząłem jeszcze bardziej się zamartwiać. W pewnym momencie okazało się, że nie jestem w stanie wyjść z domu. Kończył się afobam, trzeba było jechać do lekarza na drugi koniec miasta, kończyły się też zapasy żywności z lodówki, a ja nie mogłem wyjść z domu aby sobie kupić chleb. Sąsiadów miałem jak później się okazało bardzo fajnych ale nie miałem ani siły ani ochoty prosić staruszki o to aby kupiły mi chleb. Jak wytłumaczyć ludziom, że zdrowy chłop nie może pójść do sklepu? One nie były przecież w stanie tego zrozumieć... Nie było innego wyjścia - głodny, nie wyspany i cały w lękach zadzwoniłem do mamy i poprosiłem o pomoc. Przyjechała niemal natychmiast, gubiąc się trochę w dużym mieście, jakoś do mnie trafiła. Została u mnie na kilka dni. Oprócz jedzenia potrzebowałem jeszcze afobamu. Ten jednak mogłem zdobyć tylko u swojej doktórki. Nie miałem jednak odwagi do niej dojechać. Za nic w świecie nie wsiadłbym wtedy w autobus ani tramwaj!. Wysłałem więc do niej swoją mamę - siedemdziesięcioletnią kobietę nie znającą miasta. Mimo swego wieku daje ona sobie jednak radę ze wszystkim i wtedy też odnalazła przychodnię w której przyjmowała moja pani psychiatra. Ta jednak powiedziała, że nie wypisze afobamu dopóki nie przyjadę sam. Głupia kretynka!!! Dobrze wiedziała, że nie dam rady do niej przyjechać. Dobrze to wiedziało babsko przeklęte, a mimo to odmówiła mi pomocy! Została więc wykreślona z mojej listy osób mi znanych. Kilka miesięcy później kiedy ją spotkałem pod szpitalem spojrzałem na nią jak na brudną sukę. Próbowała coś do mnie mamrotać a ja patrzyłem na nią z coraz większym obrzydzeniem. Moje spojrzenie dodało jej tyle energii, że spierniczyła z podkulonym ogonem niczym złodziej przed policją. Nie na widzę takich ludzi! Musiałem zdobyć afobam! Znalazłem więc w internecie telefon do psychiatry ze swojej dzielnicy. Facet nie chciał przyjść do mnie do domu. Nie znał mnie, a poza tym nie praktykował takich wizyt. Udało mi się jednak przekonać go i obiecał przyjść. Godzinę po tym jak minął termin jego wizyty zadzwonił i powiedział, że nie może przyjść i, że zaprasza mnie do gabinetu za dwa tygodnie, a teraz kazał mi się udać do psychiatryka na dyżur żeby przypisali mi tam leki. K***wa nie wiedziałem jak mam tam dotrzeć?! Jakoś jednak dotarłem. W szpitalu po pół godzinie konania w oczekiwaniu na pojawienie się lekarza, miałem już dość życia! Lekarz zbadał mnie i przypisał hydroksyzynę. To dobry stary lek, używany i sprawdzony przez lekarzy. Lek który pomógł wielu osobom. Ze mnie jednak zrobił żywego trupa. Nie wychodziłem z domu. Prawie cały czas spałem, a mama czuwała nade mną, chyba specjalnie aplikując mi hydroksyzynę bo sama nie wiedziała co z tym zrobić. Było coraz gorzej. Wyjście z domu było już nie możliwe. Zbliżał się jednak termin wizyty u lekarza i trzeba było jakoś tam dotrzeć. Szukałem więc sposobu aby w jakiś sposób wyjść z domu! Tylko jak? Pierwsza próba zakończyła się postawieniem obu nóg na wycieraczce przed drzwiami. Za drugim razem dotarłem do poręczy schodów. Kolejnego dnia na półpiętro, a po trzech dniach przed klatkę. Po kilku dniach po zapadnięciu zmroku, kiedy spotkanie kogokolwiek było już mało prawdopodobne zaczęły mi wychodzić spacery wokół bloku. Były to moje pierwsze sukcesy w walce z lękami. Zbliżał się jednak termin wizyty u lekarza. Ja niestety nadal nie oddalałem się od bloku na odległość dłuższą niż jakieś 50 m. Nie wiedziałem jak dotrzeć do lekarza. Niby mogłem dojechać pod ten gabinet autobusem, niby mogłem a nie mogłem! Taksówka, też nie wchodziła w grę, bo wtedy po prostu nie mogłem wsiąść do żadnego pojazdu. Wybraliśmy się więc z mamą pieszo. Mieliśmy do pokonania odległość nie wielką bo tylko jakieś 5 km. Żaden zatem wyczyn. Każdy jednak mój krok był czynnością, do której musiałem się przekonywać z całą mocą. Najgorsze były przejścia przez ulicę. Ja wtedy na chodniku musiałem stanąć przystawać się z lęków, a cóż dopiero miałbym zrobić gdyby kolejny szczyt ataku złapał mnie na środku skrzyżowania? Robiłem więc sprinty przez jezdnię. Kiedy tylko zapalało się zielone światło startowałem i pędziłem przez ulicę tak szybko, że chyba nawet Mistrz Korzeniowski nie byłby mnie w stanie dogonić. Po dotarciu na drugą stronę ulicy byłem przerażony bardziej niż przed nią. Do celu było bowiem ciągle daleko, a od domu czyli od jedynego bezpiecznego miejsca na świecie dzieliła mnie kolejna ruchliwa ulica!. Tuż przed samą przychodnią wpadłem na genialny pomysł aby wrócić do domu. Lęki i panika były wtedy tak duże, że nie miałem pojęcia jak mam wejść do lekarza... Gdyby nie perswazja i upór mojej mamy wróciłbym wtedy do domu. W przychodni czekała mnie jeszcze większa i bardziej przerażająca niż przejście przez jezdnię niespodzianka. Przede mną było w kolejce ze 30 osób!!! Muszę czekać! HAHAHAHAHAHA Co JA CZEKAĆ ???!!! To nie wykonalne! Tego się nie da zrobić. Nie czekam spylam stąd! Chramolę to wszystko, wracam do domu i już! Moja mama i tym razem stanęła na wysokości zadania. Już po chwili byłem w gabinecie lekarza, a pacjenci nawet się nie zorientowali jak to się stało. Ja sam tego do dziś nie rozumiem :) Lekarz wysłuchał mnie i wszystko sobie zanotował. Przypisał mi leki i kazał przyjść za dwa tygodnie. Na dziś wszystko. Dodam, że dziś znowu miałem lęki ale jakoś sobie z nimi już na nowo radzę. Tradycyjnie życzę wszystkim kolejnych dni bez lęku i paniki. -- 17 paź 2011, 13:21 -- Witam po dłuższej nieobecności. Nie była ona spowodowana zaniechaniem opisywania mojej lękowej historii lecz nawałem zajęć. Oczywiście w tym czasie musiałem stoczyć wiele udanych !! ha ha pojedynków z lękami. Wróćmy jednak do tamtego czasu i do tamtej opowieści. Nowe leki jakie przypisał mi lekarz eliminując hydroksyzynę były jak zwykle próbą farmakologiczną. Oni kończyli sześcioletnie studia, robili specjalizację a nie potrafią dobrać leków!!! Już nie pamiętam ile ich wtedy wymieniłem ale żaden specyfik mi nie pomógł. Na dodatek istniała potrzeba brania leków na nadciśnienie. Z tymi ostatnimi miałem jeszcze większy problem. Tez nie pamiętam, który to był lek. Ja nazw leków nie uczę się na pamięć, nie mam jakoś wiary w ich skuteczność a biorę je tylko dlatego, że mam jakiś minimalny procent nadziei, że mi pomogą. Moja teoria odnośnie leków i skuteczności farmacji zapewne wielu oburzy ale powiem krótko, skoro nie ma skutecznego leku na głupi katar to skąd niby ma być skuteczny lek na lęki? Toż to ci sami ludzie robią ! No dobra dość. Lek regulujący ciśnienie jaki wtedy dostałem oczywiście według zapewnień łapiducha był najlepszym na świecie. W ulotce napisano jednak, że może powodować światłowstręt. Co tam jakiś światłowstręt pomyślałem, czym może być światłowstręt? Jakąś drobnostką zapewne. Zażywałem więc ten lek i inne super specyfiki na lęki. Moja mama przyjeżdżała do mnie robić mi zakupy a ja już powoli wychodziłem z domu. Była wtedy zima, a zimą wiadomo Ziemia jest w pobliżu słońca, jednak na naszej półkuli tego raczej nie odczuwamy bo planeta w tym czasie mocno się przechyla i promienie słoneczne padają na nas pod dużym kątem a nie tak jak latem z góry. Po kolejnej wizycie mojej mamy postanowiłem, że odprowadzę ją na przystanek. Wyszliśmy z domu, była piękna zimowa pogoda słoneczko świeciło nam prosto w twarz - super. Przeszliśmy jezdnię i wkroczyliśmy do parku. Wtedy się zaczęło! Moje oczy naświetlone słońcem pokazały mi co to jest światłowstręt. Czułem się tak dziwnie, że dziś nawet nie potrafię tego opisać. Jedno co pamiętam, to bałem się patrzeć. BAŁEM SIĘ PATRZEĆ! K****a! Już po chwili dopadły mnie lęki a w ślad za nimi panika. Osłabłem i musiałem usiąść na ławce w w parku. Byłem bezradny, nie mogłem się ruszyć. Nie potrafiłem wrócić do domu który był oddalony o jakieś 100 m. Droga do niego przedzielona była ruchliwą ulicą, przez którą nie można było przejść nie patrząc a ja nie mogłem patrzeć! Przeraziłem się potwornie, mama tez. Co najgorsze jej autobus miał za pół godziny odjeżdżać a do przystanku było ze dwa kilometry. Było już oczywiste, że jej nie odprowadzę. Mama zaproponowała, że to ona odprowadzi mnie. Pamiętam, że się wtedy na to nie zgodziłem. Chwiejnym krokiem na nogach jak z waty podszedłem do jezdni. Nie patrzyłem na samochody bo one miały włączone światła, które były czymś naprawdę koszmarnym. Kiedy ruszył tłum przechodniów przez jezdnię ruszyłem z nim i dotarłem do swojego domu. Od tamtej pory nie wychodziłem z domu w dzień jeśli nie musiałem. Próbowałem swych sił wieczorem spacerując po ciemku. Było to łatwiejsze. Lek na nadciśnienie wylądował oczywiście w koszu na śmieci podobnie jak większość leków, które wtedy mi przypisano i podobnie jak te które wypisują mi łapiduchy dziś. Wychodząc z domu wieczorami miałem ciągle problemy. Wyznaczałem sobie cele do osiągnięcia a kiedy już dotarłem do czegoś tam szybko wracałem do domu. Jedno co z tamtego okresu jest zastanawiające to fakt, że mogłem poruszać się tylko lewą stroną chodnika. Nie wiem do dziś o co w tym chodziło. Po lewej stronie mogłem iść, z trudem, bo z trudem ale mogłem. Kiedy przechodnie spychali mnie na prawą stronę słabłem, dostawałem lęków i byłem bezradny. Lewa strona chodnika dotyczyła kierunku w którym szedłem. W jedną stronę lewa była więc inna częścią chodnika od tej drugiej lewej, kiedy wracałem. Po kilku tygodniach kiedy już opanowałem poruszanie się po swojej dzielnicy lewą stroną, próbowałem na bocznych uliczkach, kiedy nikt nie widział iść po prawej stronie. Bardzo długo mi się to nie udawało! Chodzenie chodzeniem, trzeba było zacząć robić zakupy. Łatwo powiedzieć, prawda? Ci którzy wiedzą czym jest lęk przed kolejką do kasy dobrze mnie zrozumieją. Swoją dzielnicę zaczynałem poznawać i wiedziałem już które sklepy są otwarte do późna, czyli w których liczba kupujących w pewnym momencie spadała. Podchodziłem wtedy do takiego sklepu i patrzyłem przez szyby jak duża jest kolejka. Kiedy uznałem, że nie będę już czekał w ogonku wpadałem do sklepu, jednym duszkiem wymieniałem sklepowej co chce kupić. Oczywiście nie było tego dużo aby kobiecina nie musiała za długo mi tego podawać, po czym płaciłem brałem towar i SPYLAŁEM z bijącym sercem do domu. Co ciekawe wtedy niemal za każdym razem kończyła się w kasie fiskalnej rolka papieru. Za każdym razem kiedy ja kupowałem. Musiałem więc czekać aż kasjerka zmieni tę rolkę. Czynność ta trwa krótko, zaledwie kilkadziesiąt sekund dla mnie była to wieczność wypełniona lękami, paniką i zawrotami głowy. Brakowało mi wtedy jednej bardzo ważnej rzeczy. Nie miałem roweru! Wszędzie musiałem więc docierać na pieszo co było dodatkowym utrudnieniem. Nadal nie wierzyłem swoim nogom! Trenowałem więc na tych nogach wychodzenie na świat. Kiedy okazało się, że zaczynam już panować nad lękami podczas spacerów, wpadłem na pomysł aby zacząć rozmawiać z ludźmi. Ja tej dzielnicy nie znałem i nikogo tam nie miałem znajomego. Wymyśliłem więc, że będę chodził do małych prywatnych sklepików i zadawał krótkie pytania sprzedawcom o towary z ich branży. Na przykład w sklepie z narzędziami pytałem o śrubki o nie typowych średnicach a w kiosku ruchu o prasę, której na pewno nie mieli. Na początku chodziło mi o zadanie pytań, na które wiedziałem, że odpowiedź był - nie mam. Po jakimś czasie zacząłem zadawać dwa pytania, opowiadać o pogodzie i mówić dowcipy tym sprzedawcom. Powoli wszystko zaczynało się udawać. Wtedy właśnie lekarz psychiatra namówił mnie na terapię grupową. O tym już następnym razem jak znajdę trochę czasu, pewnie jeszcze w tym tygodniu. Tradycyjnie życzę Wam kolejnych dni bez lęku i paniki :) -- 29 paź 2011, 18:03 -- Jestem po przerwie z dalszym ciągiem mojego opowiadania. Dochodzę w nim już prawie do dnia dzisiejszego więc wkrótce skończą się moje opowieści a zacznie zupełnie coś innego. Przez ostatnie dni miałem mnóstwo zajęć przerywanych atakami lęków i osłabieniami. Prawie wszystkiemu podołałem z czego się cieszę. Zmieniłem tez lek główny którym się teraz truję, bo poprzednie nic mi nie dały. Mam teraz dość dużo pracy więc nie będę się mocno udzielał na forum ale już w grudniu będziecie mnie tu mieli dość. Moja pierwsza terapia grupowa. Zupełnie nie wiedziałem o co chodzi na tej terapii. Opuszczając oddział dzienny byłem jeszcze głupszy niż przed terapią. Nadal miałem lęki, a ordynator wypisał mi wniosek do ZUS o świadczenie rehabilitacyjne, bo właśnie kończyło się magiczne 180 dni, po których według ZUS każda choroba musi być wyleczona albo pacjent ma umrzeć. Terapia odbywała się na drugim końcu wielkiego miasta. Dojeżdżałem na nią środkami komunikacji miejskiej. Jako pierwszy miałem do pokonania lęk przed autobusem, który zawoził mnie na pętlę tramwajową. Tam toczyłem boje ze sobą aby wsiąść do tramwaju. Moja podróż z domu do szpitala trwała około 45 minut w jedną stronę. Czasem przegrywałem i nie wsiadałem do autobusu, czasem wracałem do domu z pętli tramwajowej. W każdym razie miałem kilka nieobecności na terapii, które społeczność terapeutyczna usprawiedliwiała. Usprawiedliwiała do czasu! Któregoś dnia na porannym zebraniu kiedy były poddawane pod głosowania nieobecności z dnia poprzedniego oświadczyłem, że nie chcę aby moja nieobecność z poprzedniego dnia była usprawiedliwiana. Wszyscy byli tym zaskoczeni, namawiali mnie abym poddał nieobecność pod głosowanie i usprawiedliwił sobie ją. Wszyscy mnie tam dobrze znali i jak się okazało na koniec terapii bardzo lubili. Wiedzieli, że mam leki a usprawiedliwiali już nieobecności z bardziej błahych powodów. Powiedziałem wtedy mniej więcej takie zdanie: - Nie ma usprawiedliwienia dla moich lęków więc nie ma też powodu aby usprawiedliwiać nieobecność z ich powodu. Dostałem za to brawa i stałem się bohaterem dnia, a właściwie trzech dni. Miałem prawo do trzech nieusprawiedliwionych nieobecności. Za czwartym razem zgodnie z regulaminem wylatywałem z terapii. Byłem wtedy tak wściekły na ataki lęków, że postanowiłem z nimi walczyć wszelkimi metodami. Pomyślałem sobie więc tak, że skoro mam te trzy dni i wykorzystam je, to wtedy będę musiał z tymi lękami wygrywać. Nie było to łatwe, ale udało się Wejście do autobusu, a później do tramwaju i jazda były koszmarem. Przez całe trzy miesiące jeździłem z sercem bijącym szybciej od prędkości jazdy… Ponadto miałem ciągłe mdłości i przez całą drogę musiałem powstrzymywać się od wymiotów i zemdlenia. Tak się działo za każdym razem przez cały okres terapii. Sama terapia była dla mnie zupełnie nie zrozumiała. Mieliśmy różne zajęcia w tym gimnastykę, relaksację, rysunek, tańce, terapie dyskusyjne i jeszcze inne atrakcje. Każdy z nas miał swojego własnego psychologa, do którego mógł się umawiać na rozmowy. Mnie przydzielono do starej brzydkiej baby, która według wszystkich była bardzo mądra. Ja tego nie potwierdzam, moich problemów nie potrafiła rozwiązać. Biegałem do niej ze swoimi atakami paniki i lęków, a ona patrzyła na mnie, zadawała idiotyczne pytania dotyczące mojego małżeństwa, a na koniec terapii powiedziała, że ona nic nie wie o mojej byłej żonie. Szkoda, że nie wiedziała tez nic o moich lękach bo to one były przedmiotem terapii a nie moje nie udane małżeństwo. Durna babo, plociuchu przeklęty moja była żona nic nie ma do tego, że ja nie mogę wsiąść do autobusu! Jeśli to czytasz kobieto, to mając podobnego do mnie pacjenta zajmij się jego lękami a nie jego żoną, a jeśli tego nie potrafisz to zmień zawód na sprzątaczkę ! Moje rozczarowanie psychologami i całym tym oddziałem było ogromne. Nic mi nie pomogli, do ostatniego dnia miałem lęki i ataki paniki, a oni rozkładali ręce. Polecam wszystkim terapię grupową bo jest dobra o czym przekonacie się poniżej ale jeśli traficie na oddział, na którym najzwyczajniej w świecie widać, że kadra się obija, zwiewajcie stamtąd i szukajcie prawdziwie pomocnych ludzi. Szkoda czasu dla nierobów i partaczy! To nasze życie nasze lęki jeśli ich to nie zainteresuje, jeśli nie podejmą choćby małej próby pomocy, to są nic nie przydatni, trzeba szukać dalej… Na terapii poznałem jednak ludzi, którzy mieli podobne do mnie problemy. Opowiadaliśmy sobie o tym nawzajem. Spotykaliśmy się także po terapii jeżdżąc na wycieczki, chodząc na spacery, a nawet do teatru. Od nich dostawałem wsparcie i współczucie. To dziewczyny z terapii mnie przytulały, podtrzymywały na duchu i to im zawdzięczam zrobienie pierwszego kroku do pokonania choroby ( o tym następnym razem). Pamiętam jedną z naszych wycieczek nad leśne jezioro. Dorwały mnie wtedy lęki. Wszyscy wokół się cieszyli śmiali, a ja telepałem się ze strachu. Zacząłem głośno rzucać mięchem, a dziewczyny mnie nie powstrzymały, przeciwnie kazały tyle mięcha rzucić aby przeszło. Po którejś tam dziesiąt „urwie” atak minął i mogłem ze wszystkimi pograć w piłkę i usmażyć kiełbaski przy ognisku. Nasze kontakty trwały długo po terapii, a z kilkoma osobami z grupy nadal się spotykam i do nich dzwonię. Na koniec terapii otrzymałem od grupy rower w prezencie. Opowiadałem im wcześniej, że trudno mi poruszać się bez roweru, że kiedyś mając rower dawałem sobie łatwiej radę. Kupili mi więc ten rower, bo mnie nie było wtedy stać na zakup … Wspaniali ludzie, kochani, cudowni i pomocni. W grudniu ich zwołam na spotkanie, chcę ich jeszcze raz zobaczyć Na terapii omówiłem sobie na dyskusyjnej, moje lęki, mój wypadek z samochodem, moją samotność i brak kontaktu z córką. Uczestniczyłem w tematach innych starając się nie ukrywać emocji. Pracowałem ile mogłem, byłem szczery i nawet przyznałem się do swojej astmy, którą ukryłem nawet przed żoną - byłą już żoną. Tak się mną interesowała, że nawet nie wiedziała, że ma męża astmatyka. Za kilka dni znów przysiądę do spisywania swojej historii, kiedy ją skończę, zacznę tu nieco inaczej pracować. Spisując tę historię zaczynam sam dostrzegać co jest ze mną nie tak i widzę czytając swoje opowiadanie, co ślicznie ukrywam przed samym sobą :) Po zakończeniu historii wszystkie te ukryte rzeczy wypunktuję tu jedno po drugim. Tymczasem, życzę wszystkim kolejnych dni bez ataków lęku. Jadąc na groby bliskich nie zapomnijcie z nich powrócić w pełnym zdrowiu. Szybka jazda może sprawić że dołączycie do tych których święta właśnie się zbliżają. -- 03 lis 2011, 12:21 -- To, że po rozwodzie zostałem sam jak palec wcale mi nie przeszkadzało. Przeciwnie potrzebowałem samotności i odpoczynku. Brakowało mi jedynie kontaktów z córką, która pewnego dnia odwróciła się ode mnie i zerwała wszelkie kontakty. Moje próby porozumienia z nią kończyły się zawsze poniżaniem mnie oskarżaniem i wyzywaniem. Wiedziałem, że to nie są ani słowa ani myśli mojej córki, lecz jedynie przekaz od mojej eks żonki. Musiałem wyczekać aż córce przejdzie, nie było sensu próbować do momentu kiedy ona sama nie zmieni nastawienia. Taki moment nadszedł i teraz znowu jesteśmy jak rodzic i dziecko ale co się wycierpiałem to moje. Opiszę to jeszcze więc teraz na tym skończę. Brak kontaktu z córką , brak bratniej duszy w zasięgu ręki lub telefonu w pewnym momencie zmieniły moja samotność w rzecz trudną do zniesienia. Na dodatek te lęki, napady paniki i obce miasto w którym nie miałem ani jednego znajomego. Sam jak palec w wielkim mieście! I tu pojawiają się pozytywne aspekty terapii jaką przeszedłem o której pisałem powyżej. Na tej terapii choć kadra była zupełnie do luftu poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi. To zrozumiałe, że moim zainteresowaniem bardziej cieszyły się kobiety, choć i kilku fajnych kumpli też tam miałem. Kobiety na terapii były w różnym wieku, młodziutkie, śliczne kwiatki, dojrzałe w pełnym rozkwicie piękne kwiaty a także już te zwiędłe zniszczone, których uroda przeminęła. Wszystkie one były dla mnie oparciem, paliwem mojego motoru. Zdobywałem ich względy, bawiłem się z nimi, cieszyłem z nimi i płakałem z nimi. Kilka razy dziennie podchodziły do mnie i tuliły się do mnie a ja do nich. Przeżywaliśmy swoje koszmary i wspieraliśmy się wzajemnie jak mogliśmy. Nie wszystkie one były święte, nie wszystkie niewinne, niektóre znalazły się na terapii z powodów wyrzutów sumienia po tym czego dokonały w swoim życiu. Dla mnie ich winy były wtedy nie ważne a one nie oceniały mojego postępowania. Wszyscy rozumieliśmy się nawzajem i wiedzieliśmy dobrze, że każdy z nas miał prawo popełniać w życiu błędy. To jednak szczegóły terapii o których teraz nie chcę pisać. Dla mnie wtedy ta obecność kobiet wokół zaczęła być impulsem do zrozumienia, że potrzebuję obok siebie drugiej bratniej duszy. Nie znalazłem jej na terapii, nie znalazłem w Internecie i nie znalazłem jak dotąd w realnym świecie. Nie potrafię szukać… Stawiam zbyt wysokie wymagania sam nie będąc idealnym a często też kobiety, które mi się podobają dają mi zwykłego kosza. Tak właśnie dzieje się w tej chwili. Kobieta, która przyjmowała ode mnie kwiatki, czekoladki, która jeździła ze mną na wycieczki, do teatru i do opery właśnie daje mi kosza! Boli to bardzo bo ja pokochałem, a ona zrywa ze mną kontakty nie podając nawet przyczyny. Smutne to. To co się zadziało w moich relacjach z kobietami na terapii stało się jednak dla mnie impulsem do pracy nad sobą. Postanowiłem wyjść z choroby i stać się takim facetem, którego kobieta weźmie nie z litości a w nadziei, że znajdzie w nim oparcie. Całkiem niedawno byłem już prawie w takim stanie, że nie wstydziłem się samego siebie. Niestety nastąpił nawrót choroby, nawrót lęków i paniki, co odebrało mi znowu wiarę w siebie i obniżyło moją wartość jako mężczyzny. Muszę teraz znowu nad sobą pracować. Staram się to robić ale nie jest to łatwe. W moim przypadku aby stać się wartościowym mężczyzną muszę podjąć się wykonania rzeczy której nie lubię, która powoduje, że czuję się źle i do której muszę się bardzo zmuszać. No cóż albo jestem mężczyzną albo nie? Zobaczymy. Zobaczymy czy potrzeba kobiety obok mnie będzie na tyle silnym bodźcem aby zmusić mnie do przejścia przez piekło… A tak w ogóle to mam chyba zdolność odpychania ludzi od siebie. I to jak widzę nawet tu -- 04 lis 2011, 20:26 -- Historii ciąg dalszy Po terapii otrzymałem od Ordynatora wniosek do ZUS o świadczenie rehabilitacyjne. Lęki miałem tak silne, że nawet lekarz orzecznik ZUS nie mógł powiedzieć że nadaję się do pracy. Pozostałem na świadczeniu rehabilitacyjnym przez 12 kolejnych miesięcy. ZUS zafundował mi kolejną terapię tym razem nie na oddziale dziennym ale całodobowym. Co ciekawe odbywało się to wszystko w tym samym budynku co moja pierwsza terapia i pod okiem tego samego ordynatora. Nastąpiła jednak zmiana i to bardzo duża jeśli chodzi o psychologów, którzy z nami współpracowali. Mnie przydzielono do kobiety dużo młodszej i ładniejszej niż ta wiedźma z pierwszej terapii. Z tą psycholożką nawiązuję świetny kontakt. Rozumiemy się i potrafimy ze sobą współpracować. Cel jaki sobie wyznaczyłem na tej terapii był jeden: zmienić tak swoje życie i swoje do niego nastawienie abym mógł wybaczyć córce i abym nawiązał z nią ponowny kontakt. Cel dzięki Pani psycholog został osiągnięty, moja świadomość tego co się zadziało z moją córką w czasie rozwodu wzrosła na tyle, że przestałem burzyć mur między nami i poczekałem aż ten mur sam się pokruszy. Dziś po tym murze nie ma śladu i wszystko jest ok. Zwrot nastąpił w dniu ślubu mojej córki na którym się oczywiście pojawiłem w co córka nie wierzyła po tym jak się do mnie odnosiła przez ostatnie lata. Zaskoczyłem ją a ona później zaskoczyła mnie. Dziś z córką i z zięciem mamy coraz lepsze stosunki a dzieciaki pożyczają ode mnie samochód. Daję im go z radością czekając aż kupią sobie swój. Nie będę wchodził w szczegóły przynajmniej nie teraz. Na tej drugiej terapii spotkałem ludzi różnych. Widać było wyraźnie kto jest naprawdę chory a kto tylko świruje aby siedzieć na świadczeniu rehabilitacyjnym. Nie nawiązuję z tymi ludźmi żadnego kontaktu, przeciwnie staram się od nich odgradzać. Zbliżam się bardziej do psychologów i pracuję bardziej z nimi nie tracąc czasu na dyskusję z ludźmi z terapii. Moja praca na tej drugiej terapii została mi ułatwiona. O ile na pierwszej terapii trudno mi było przepchać się ze swoim tematem na terapii dyskusyjnej o tyle tu nie mam z tym problemu. Nikt z uczestników terapii nie poddaje nigdy pod dyskusję swoich tematów na dyskusyjnej. Nikt oprócz mnie. Ja jadę po kolei ze swoim wypadkiem, ze swoimi lękami z córką z samotnością itd. Wykorzystuję czas na maxa do tego stopnia, że kiedy na ostatniej terapii dyskusyjnej nie miałem już o czym mówić ordynator prosił abym przerwał milczenie grupy i wrzucił jakiś temat do omówienia. Z tej terapii wychodzę wzmocniony a lęki zaczynają mi przechodzić. Na zwolnieniu lekarskim byłem w sumie 18 miesięcy. Mieszkałem w obcym dużym mieście nie mając przyjaciół ani ukochanej osoby. Wcześniej napisałem, że postanowiłem stać się atrakcyjnym mężczyzną. Cóż atrakcyjny mężczyzna to facet mający forsę. Tego nie mogłem zmienić na świadczeniu rehabilitacyjnym. Nie wolno mi było pracować i wcale nie chciało mi się pracować w jakimś zakładzie pracy. Zacząłem więc budować w Internecie portal internetowy, hobbystyczny. Dziś jest to dość silne medium odwiedzane przez dużą liczbę osób i pozycjonowane dość dobrze. Jestem więc administratorem a przede wszystkim wydawcą internetowego portalu, który zdobywa sobie coraz większą popularność. Dzięki temu portalowi zaczynam poznawać ludzi z całej Europy, którzy mają takie samo jak ja hobby. Co ciekawe zaczynam poznawać także realnych ludzi z miasta „X”, dzięki czemu mam teraz trzech fantastycznych kumpli z którymi uprawiam swoje hobby. Oprócz pracy w Internecie zaczynam też pracę nad samym sobą. Zaczynam biegać. Lubię biegać po lesie. Miasto „X” ma dużo leśnych przestrzeni, więc biegam, biegam i biegam. Biegając zaczynam mieć coraz większe zaufanie do swojego ciała, do swoich nóg, w które wcześniej nie wierzyłem, że dadzą radę przejść na drugą stronę ulicy, a przede wszystkim do swojego serca, które skoro wytrzymuje bieganie, to niby po co miałoby dostawać zawału, o który w przeszłości podejrzewałem je kilkaset razy Nawet nie zauważyłem kiedy ale lęki mi ustąpiły i po tym dość fajnym okresie, w którym ZUS płacił mi za nic mogłem wrócić do pracy. Co ciekawe do współpracy zaprosiła mnie ONA, a ja JEJ nie odmówiłem. Pracowaliśmy znowu razem przez trzy miesiące. Ja odszedłem z firmy pierwszy ONA za mną. Był to dziwny zakład, w którym nie można było nic zrobić ani zarobić. Ciągle jednak obok mnie brakuje kobiety i ta rzecz nie zmieniła się do dziś a ja nie rozumiem dlaczego?\
  15. Tahela Po tym co widzę, Ty tylko poznałaś przyczynę. Nie rozprawiłaś się z nią jeszcze ostatecznie, skoro nadal boli. Masz mnóstwo pracy przed sobą. Bierz się do roboty. Nie myśl, że jestem lepszy, też zwlekam z załatwieniem najważniejszej sprawy. Może nie jestem jeszcze na to gotowy, może za bardzo się boję lub wstydzę, a może liczę na cud. Wiem jednak, że jeśli nie zabiorę się za tego swojego potworka, to lęki będą wracały. Staram się ale nie jest to łatwe i Tobie też łatwo nie będzie. Oby nam się udało.
  16. Dołączę się do tej dyskusji, bo temat mnie bardzo interesuje. Dojście do przyczyny lęku ( prawdziwej przyczyny) zajęło mi kilka lat. Powiem tylko, że przyczyna w moim przypadku wcale nie była ukryta. Ona dla mnie była aż nadto wyraźna ale ja sam przed sobą tę główną przyczynę ukrywałem i próbowałem zwalić winę na coś innego. Na terapiach grupowych czasem można ulec grupie i skupić się nie na własnej przyczynie ale na uznawaniu, że skoro u jednego czy drugiego członka grupy przyczyną było to, a to, więc u mnie też będzie to samo. Nic bardziej mylnego. Każdy z nas jest inny, każdy ma inną historie i inną przyczynę. Owszem zasługi naszych rodziców są w naszych lękach ogromne. Często jednak to nie one są przyczyną główną. Nie zwalajmy na nich wszystkiego. Często czytam: "mam leki bo ojciec pił, albo bil", ok to może być przyczyną lęków czy innych zaburzeń nerwicowych. Może być, pewnie jest ale u niektórych tak jak na przykład u mnie nie była to jedyna przyczyna. Mój ojciec był alkoholikiem. Często mnie irytowało, że obiecywał mi coś po czym chlał tygodniami i zapominał o tym. Poza tym był fajnym, prostym człowiekiem, ogólnie lubianym w pracy i ja go kochałem. Zawodził często przez to swoje chlanie ale generalnie miałem nie najgorsze dzieciństwo. Jeśli fakt alkoholizmu ojca jest przyczyną moich lęków, to jest przyczyną drugorzędną, nie pierwszoplanową, bo tą sobie zrobiłem sam. Na pewno on nie był temu winien, choć pośrednio jego alkoholizm wpłynął na moje decyzje, ale były to decyzje moje, o które jego obwiniać nie mogę. Wracając do pytania założyciela tematu "Co znaczy dojść do przyczyny lęku? To nic nie znaczy! Wielu z nas zna przyczynę swoich lęków i nadal lęki ma. Po co więc na terapiach grzebie się w przeszłości? Po co szuka się tej przyczyny? Czy samo jej znalezienie oznacza wyzdrowienie? Otóż aby pozbyć się lęków, trzeba znać ich przyczynę i dlatego tej przyczyny szuka się na terapiach. Samo jednak znalezienie przyczyny niczego nie załatwia. Nie jestem psychologiem i nie znam odpowiednich terminów jakie powinienem użyć aby przedstawić swój punkt widzenia na tę sprawę. Chętnie dowiem się jak nazywa się ten proces dalszego postępowania z przyczyną, która już poznaliśmy. Noopi słusznie napisał, że rozprawia się z przyczynami swoich lęków. I w tym własnie sedno sprawy. Po poznaniu przyczyny musimy się z nią rozprawić. Co znaczy rozprawić? I tu własnie brakuje mi odpowiednich terminów psychologicznych, o których podanie proszę społeczność tego forum. Rozprawić, rozliczyć, to dwa słowa, które ja ciemniak mogę użyć w swoim wywodzie. Ponieważ jednak sa one mało precyzyjne spróbuję użyć przykładu aby opisać w jaki sposób można postąpić z poznaną przyczyną. Załóżmy, że główną przyczyną lęków był fakt, że ojciec bił. Ok i co dalej? Co z tym fantem zrobić? Pójść i mu oddać? A co jeśli on nie żyje? Co zrobić w takim przypadku? No akurat w tym przypadku to chyba mam receptę najlepszą z możliwych, która z całą pewnością może pomóc w wyleczeniu z lęków ale która nie będzie łatwa do wykonania. Otóż jedynym wyjściem w takiej sytuacji jest wybaczenie ojcu, za to że bił. Wybaczenie z całego serca i z miłością. Własnie tak rozumiem rozprawienie/rozliczenie się z przyczyną. Wybaczając zdejmujemy z siebie ogromny ciężar. Tylko aby go zdjąć trzeba wykonać potężną pracę. Bo jak można wybaczyć coś takiego? Pewnie można, nie moje to jednak zmartwienie a tych którzy mają właśnie taką przyczynę. Ja mam inną i też muszę się z nią rozprawić. Teraz sobie wyobraźcie, że to ja sam jestem winny swojej przyczyny i muszę sam ze sobą się rozliczyć. Niektórym być może pomoże wybaczenie ojcu, ja muszę skarcić i naprawić samego siebie. Jest mi cholernie trudno to zrobić.
  17. Majka65 Podaj proszę nazwę tych leków. Mnie coś lekarze nie potrafią dobrać leków. Czeka mnie niebawem trzecia zmiana leku. Może ten który Ty bierzesz będzie odpowiednim dla mnie
  18. To ja chcę należeć do tych wyleczonych na zawsze. Postaram się to zrobić. Mam dość tych nagłych niespodziewanych nawrotów i męczenia się nie wiadomo w imię jakiej idei przez kilka miesięcy.
  19. Juta1111 piszesz o swojej nerwicy a ja czytam tak jakbym o sobie czytał. Wielu ma podobny przebieg choroby i podobne sytuacje. Podobnie jak Ty twierdzę, że można wyjść z tej choroby. Mnie udawało się to dwa razy, czegoś jednak nie dopatrzyłem i kiedy lęki minęły cieszyłem się życiem zamiast wrócić do tego, przemyśleć na nowo i zmienić to co potrzeba. Teraz trzeci raz w życiu jestem w okresie ataku choroby i wychodzę z niej tym razem dość szybko. Teraz jednak nie mam zamiaru udawać szczęśliwego człowieka bez lęków i paniki ale przyjrzeć się dokładnie temu co kolejny raz mnie wpędziło w to choróbsko. Nie mam zamiaru za rok czy dwa znowu siedzieć miesiącami w domu bojąc się że zemdleję kupując gazetę Twierdzisz, że nerwica, to nie choroba. Ja myślę, że to jest choroba, wyleczalna jak większość.
  20. To o czym piszesz jest jedynym skutecznym sposobem na wyleczenie. Ja bym tylko dodał, że to nie chodzi o wyrywania kawałka siebie jako tako, lecz usunięcie chorej części siebie. Tego co przyszło i co jest nie potrzebne, ale to nie jest oryginalnym naszym ja, lecz czymś co się pod to nasze ja podszywa tak skutecznie, że myślimy że jest prawdziwe.
  21. Następnym razem będę musiał uruchomić swoje umiejętności jeszcze bardziej. Chcę opisać wypadek, a po nim silny nawrót choroby i to jak z niej wychodziłem. Ja pisząc tutaj nie staram się pisać pięknie, zależy mi aby napisać to co chcę, to co jest mi potrzebne. Dziękuję za miłe słowa. Jutro mam kolejny pojedynek z lękami. Muszę pojechać do mojego ukochanego miasta "X". Nie mieszkam teraz w nim. Mieszkanie było ok ale dojechanie do tego miasta to dla mnie często wielkie wyzwanie... -- 29 wrz 2011, 00:57 -- Dziś stoczyłem bój ze swoimi lękami. Jechałem z nimi przez 40 km. Każdy kilometr jazdy był serią chęci ucieczki - powrotu do domu. Zaparłem się jednak i dotarłem do celu. Wygrałem! Wracam jednak do swojej historii Pożar Niewiele osób wie o tym co się stało w 2008 roku w sierpniu. Tak jak pisałem pracowałem wtedy w JEJ zespole. ONA wymyśliła dodatkowy system motywacyjny dla nas nagradzając najlepszych prawem korzystania z służbowego samochodu nawet do celów prywatnych. Przez cały okres pracy moje prywatne auto stało więc bezczynnie a ja wszędzie jeździłem służbowym. Któregoś dnia pojechałem do pracy, podpisałem listę obecności po czym wyruszyłem w drogę na spotkanie z klientem. Nasze samochody wyposażone były w nawigację. Super sprawa ułatwiająca życie pod warunkiem, że nie wyprowadzi nas w maliny. Często korzystałem z nawigacji nawet w terenie dobrze sobie znanym. Okazywało się bowiem, że dzięki niej mogłem skracać sobie drogę. Człowiek jak się przyzwyczai do swoich ścieżek, to będzie nimi kroczył bez zastanowienia, a małe urządzenie pokazywało nowe krótsze trasy. Było cenne ale czasem kierowało mnie na drogi bardzo podrzędne. Klient wyznaczył mi dziwne miejsce na spotkanie, skorzystałem więc z pomocy nawigacji aby tam trafić. Niestety nawigacja poprowadziła mnie polną drogą. Wszystko byłoby ok, gdyby ta droga nie zamieniła się w pewnym momencie w łąkę. Jechałem powoli, właściwie po trawie i już miałem zamiar zawrócić kiedy zauważyłem, że spod maski samochodu unosi się biały dymek. W pierwszym momencie pomyślałem, że woda w chłodnicy mi się zagotowała. Wskaźniki jednak tego nie potwierdzały. Wysiadłem więc z samochodu i otworzyłem maskę. Pod spodem pod silnikiem coś się iskrzyło. Mały srebrny ogień tlił się w okolicy alternatora. Prawdę mówiąc zgłupiałem wtedy do reszty. Zamiast chwycić za gaśnice i ugasić ten ogień ja zacząłem na niego lać wodę z butelki. Pomogło to tylko na chwilę, ogień zaczął się znowu jarzyć. Wody mi zabrakło... W dali jakieś kilkaset metrów widoczna była tafla jeziora. Nie zastanawiając się więc długo pobiegłem do tego jeziora z butelką aby przynieść wodę. Niezwykle ciężko biegnie się po łące porośniętej trawą i chwastami sięgającymi kolan. Dwa razy moje nogi zaplątały się w to zielsko i przewracałem się. Zdyszany i bez siły przedzierałem się przez pas trzcin porastających brzeg tego jeziorka, w końcu dotarłem do jeziora. Tam czekała na mnie kolejna niespodzianka. Tuż przed wodą wpadłem w jakieś błocko, które wciągnęło i uwięziło moje nogi. Nie widziałem samochodu, odgradzała mnie od niego bujna roślinność. Kiedy wydostałem się z błota i zaczerpnąłem wody, zacząłem znowu przedzierać się przez trzcinowisko. Coraz bardziej brakowało mi sił... Kiedy wydostałem się na łąkę moim oczom ukazał się widok zaskakujący. Spod maski samochodu nie wydostawał się jak poprzednio mały biały dymek a kłęby czarnego dymu. Resztkami sił pobiegłem do samochodu i chlusnąłem weń wodą z jeziora. Nic to nie pomogło. Ogień rozprzestrzeniał się coraz bardziej. Uświadomiłem sobie, że w samochodzie mam torbę z dokumentami i swoim laptopem. Otworzyłem więc drzwi. W kabinie było pełno czarnego duszącego dymu. Wyjąłem jednak torbę z komputerem i odniosłem ją na bezpieczną odległość od samochodu. Ogień spod maski zaczął już obejmować kabinę. Był to prawdziwy czerwony ogień a dym jaki mu towarzyszył był czarny jak smoła. Dokładnie taki jak przy paleniu opon. Właśnie opony się paliły, a wraz z nimi wszystkie plastikowe części. Patrzyłem na to ze zdziwieniem i ogromną bezsilnością i rozpaczą. Po jakimś czasie zaczęły się fajerwerki. Coś zaczęło wybuchać. Przypomniałem sobie o pełnym zbiorniku paliwa i czym prędzej oddaliłem się od płonącego samochodu. W kieszeni miałem telefon. Zadzwoniłem po straż pożarną i do NIEJ. JA - Cześć szefowa, jeśli nie siedzisz to usiądź. ONA - Mów co się stało. JA - Spaliłem auto! ONA - Nie żartuj! JA - Nie żartuje ( Imię) naprawdę spaliłem auto! ONA - Tobie nic się nie stało? JA - Nie wszystko ze mną w porządku, żadnych obrażeń ONA - Słuchaj, zrób zdjęcia samochodu i zadzwoń do (tu nazwisko zarządcy flotą w naszej firmie). Zadzwoniłeś na Policje? JA - Nie o policji nie pomyślałem, zadzwoniłem tylko po straż pożarną. ONA - Zadzwoń do (tu nazwisko zarządcy flotą w naszej firmie) jak najszybciej a potem odezwij się do mnie. Zrobiłem jak kazała. Zarządca floty przyjął zgłoszenie i zorganizował pomoc drogowa, czyli lawetę, która miała zabrać wrak samochodu. Spytał czy mam czym wrócić do miasta. Nie miałem czym, kazał mi się zabrać z pomocą drogową Po rozmowie z nim zadzwoniłem na Policję. Policja odmówiła przyjazdu, twierdząc, że jeśli nie ma poszkodowanych ani udziału osób trzecich to oni są nie potrzebni. Tymczasem ogień stawał się coraz większy a kłęby dymu coraz czarniejsze i straszniejsze. Odszedłem od samochodu bo pękające opony i szkło sprawiały wrażenie, że dzieje się coś niebezpiecznego. Zacząłem robić zdjęcia ( mam je do dziś w swoim komputerze ). Ogień po pochłonięciu przedniej części samochodu i kabiny zbliżał się do zbiornika z paliwem. Odszedłem na jakieś 100 m w oczekiwaniu na wielką eksplozję. Ta jednak nie nastąpiła. Paliwo musiało się wypalać powoli jeszcze wtedy gdy palił się przód auta, cieknąc z przewodów, podsycało ogień. Kiedy samochód praktycznie się spalił przyjechała straż pożarna, która ugasiła wrak samochodu. W samochodzie miałem klucze od mieszkania i klucze do mojego prywatnego samochodu. Znaleźliśmy jedynie ich stopione fragmenty. Po tym jak odjechała straż pożarna otrzymałem polecenie od zarządcy flotą abym czekał na lawetę. Usiadłem więc na łące i patrzyłem na spalony samochód pustym wzrokiem myśląc tylko o tym, czy nie zwolnią mnie z pracy i czy nie karzą mi zapłacić za ten samochód. Nic takiego nie nastąpiło nigdy. Miałem w tej okolicy znajomych. Zadzwoniłem do nich i opowiedziałem co się stało prosząc aby przyjechali. Nie chciałem być sam. Było mi potwornie smutno, czułem wielki żal do losu i rozpacz. Nie miałem lęków ani paniki ale byłem słaby, bardzo słaby. Znajomi przyjechali i razem zaczekaliśmy na pomoc drogowa. Facet który przyjechał okazał się durniem i nie miałem ochoty z nim wracać. Poprosiłem znajomych aby odwieźli mnie do najbliższego miasta a ONA wysłała po mnie kolegę, który odwiózł mnie do pracy. Przez kilka tygodni dojeżdżałem do pracy tramwajem i autobusem podmiejskim. Potem dostałem kolejne służbowe auto...I wtedy się zaczęło Dziś wygrałem ze swoimi lękami. Dziś mimo, że byłem bliski paniki i ucieczki nie wycofałem się z zaplanowanych na dzień dzisiejszy zajęć i spotkań z ludźmi z miasta "X" . Dotarłem tam z trudem ale dotarłem i wygrałem. Wtedy jednak ten pożar zamknął mnie na wiele tygodni w domu a wychodzenie z choroby trwało półtora roku. O tym jednak następnym razem. Tradycyjnie wszystkim życzę kolejnego dnia bez lęków i paniki.
  22. Dzień , którego nie opiszę Większość ludzi ma w sowim życiu przynajmniej jedno zdarzenie, jeden swój pechowy dzień o którym chce zapomnieć. Tamten dzień zapomniałem i nie wracam do niego. Tu jednak gdzie spisuję i analizuję swoją historię i analizuję sytuacje wywołujące lęk, muszę o tym dniu wspomnieć. Niestety nie mogę opisać szczegółów z dwóch powodów: 1.nie widzę potrzeby aby publicznie przyznawać się do swojej wpadki ( jeśli lęki mi nie przejdą to kiedyś nawet to opiszę ), 2. Dużą część winy za to co się wtedy wydarzyło ponosi osoba, którą kocham i której wybaczyłem, chcę więc ją chronić nie opisując tego co zrobiła. Pomijając zdarzenie spróbuję jednak opisać, to w jakim znalazłem się położeniu i jak to wpłynęło na moje lęki. Któregoś dnia zostałem fizycznie pozbawiony wolności na kilkanaście godzin. Zamknięty z dala od bezpiecznego miejsca na trzy spusty nie miałem szansy wydostać się na zewnątrz. Byłem wściekły a co gorsza obawiałem się ataku lęku i paniki w miejscu z którego nie było wyjścia. Nie wiem co tak naprawdę się stało, że nie dostałem tam lęków. Być może stało się tak dlatego, że przez te kilkanaście godzin wzywania pomocy kląłem jak szewc i nie miałem czasu pomyśleć o lękach. Fakt faktem, kiedy w końcu uwolniła mnie pewna osoba wyszedłem na wolność i od tamtej pory lęki już mnie nie złapały baaaaaaaaaaaaaaaardzo długo. Problem miałem tylko z jazdą do miejscowości "X", z tym sobie jednak radziłem za każdym razem jadąc z kimś lub sam wtedy gdy czułem się wyjątkowo dobrze i byłem pewny, że lęki mnie nie złapią. W tym czasie sprawa rozwodowa dobiegła końca. Byłem wolny. Zrzekłem się mieszkania i mogłem zaczynać nowe życie. Nie miałem żadnych wątpliwości gdzie zamieszkam. Moim wybranym za dom mieszkaniem było miasto "X" !!! Jestem mieszkańcem miasta :X" Po wynajęciu mieszkania zawiozłem doń swoje graty i rozgościłem się w swoim nowym domku. Byłem wolny, mogłem zacząć nowe życie, mogłem szukać nowej partnerki i zająć się zarabianiem kasy. Nic z tych rzeczy mi nie wyszło, co nie znaczy, że ponosiłem same straty. Miałem swoje sukcesy i porażki, jednak oczekiwałem czegoś więcej, niestety nigdy to się nie wydarzyło i dziś nadal czekam na swoje szczęście. W mieście "X" wszystko mi się podobało. Były tam kina, teatry, opera, filharmonia, lasy rzeki i jeziora. Tak ta to wszystko w jednym mieście. Nie miałem tam nigdy lęków. Ponieważ jednak byłem samotny obawiałem się samemu pójść do filharmonii czy do opery czy też do kina. Wszystko to lubię, jednak od czasów pierwszego ataku nigdy nie poszedłem tam sam, zawsze z kimś. Wcale nie chcę tam chodzić sam, chcę aby towarzyszyła mi zawsze moja kobieta. Niestety ciągle jej nie mam, więc będę musiał któregoś dnia skoczyć na jakąś sztukę sam. W mieście "X" znalazłem pracę w swojej branży. Przez trzy miesiące szlo mi całkiem nie źle. Niestety dyrektor oddziału, w którym pracowałem był debilem i któregoś dnia tak bardzo mnie wkurzył, że wstałem z za biurka i wyszedłem nie wracając tam już nigdy. Nie była, to moja ucieczka przed lękami ( wtedy ich nie miałem). Po prostu zamiast wchodzić w konflikt z debilem usunąłem mu się z drogi i zacząłem szukać nowej pracy. ONA Wtedy właśnie poznałem JĄ. Wspaniałą kobietę, najlepszą szefową na świecie, najlepszego organizatora pracy oraz mistrzynię posługiwania się innymi w taki sposób, że innym ( w tym mnie) wykonanie pracy za NIĄ, sprawiało i nadal sprawia radość. Los połączył więc moją drogę z fantastyczną kobietą. Cholera dlaczego ONA mi się nie podoba!!!??? Może muszę zmienić gust? Fakt faktem ONA, nie jest brzydką kobietą ale jej uroda, to nie mój typ i koniec. Współpracowało nam się rewelacyjnie przez kilka miesięcy. Jeździłem samochodem służbowym prawie po całym kraju odwiedzając nawet stolicę. Byłem królem szos i znakomitym pracownikiem. Wtedy brałem tylko dla pewności 0,25 mg afobamu na noc. Nigdy nie miałem lęków i prawie o nich zapomniałem. Niestety wypadek sprawił, że moja choroba wróciła! Z NIĄ mam jednak dalej dobry kontakt i całkiem możliwe, że teraz jeśli wyjdę z lęków znowu będę pracował w JEJ zespole. I chcę tego i nie chcę. Z jednej strony fajnie by było, ale z drugiej strony potrzebuję teraz mnóstwa kasy na swoje potrzeby a ONA, proponuje mi tylko 2800 zł. Cóż pomyślimy, zobaczymy, najpierw muszę się pozbyć lęków, bo teraz nie mieszkam w mieście "X", w którym miałbym tę pracę, a na dojazdach się sparzyłem o czym będzie mowa w dalszej części. Zanim jednak opiszę ten swój nieszczęśliwy wypadek, który wtrącił mnie z powrotem w chorobę, wspomnę o jednej bardzo istotnej rzeczy. Mieszkałem w mieście "X" na jego peryferiach. Miasto to jest bardzo piękne. Mogłem więc wieczorami patrzeć na statki w porcie, oglądać zachody słońca nad pięknym jeziorem i chodzić do lasu. Właśnie las stal się dla mnie czymś bardzo ważnym. Co drugi trzeci dzień byłem w lesie ale nie po to aby pochodzić. W lesie biegałem i to na coraz dłuższych dystansach, coraz dalej w coraz lepszej formie i z coraz większym uśmiechem na ustach i pewnością siebie. Od tamtego czasu bieganie stało się moją ulubioną rozrywką. Było to zemstą dla moich nóg, na których kiedyś bałem się chodzić... Następnym razem opiszę wypadek, który spowodował, że paniczny lęk dopadł mnie na jakiś rok czasu. Będzie teraz co pisać, oj będzie ... :) Wszystkim czytającym moje wspomnienia, życzę kolejnych dni bez lęku. Ja je niestety ciągle mam ale są już maciupkie i kto wie czy dziś nie pójdę BIEGAĆ!!! - jak wrócę do formy to lęki mnie nie dogonią hahaha
  23. Też kiedyś tak miałem, że byłem nie do życia, dziś jest tak jak piszę.
  24. Kiedy mi się robi słodko w ustach, kiedy serce wali jak młot pneumatyczny,kiedy oddech staje się krótki i szybki, kiedy tracę ostrość wzroku i cały drżę pocąc się, kiedy boję się jak nie wiem co, to się cieszę bo wiem, że za kilka minut będę młodym bogiem :) -- 25 wrz 2011, 00:15 -- Byłem na dwóch terapiach grupowych i na indywidualnej. Po samych terapiach nie przeszło ale chyba odmieniło formę.
×