Nazywam się Natalia i zaznaczę, że mam dopiero 13 lat, a czuję się jakbym miała z 30. To nie jest jakiś bunt młodzieńczy czy coś takiego.
Mój problem zaczął się już w dzieciństwie, a teraz narasta. Odkąd pamiętam tata zawsze pił, na szczęście nie robił awantur tylko
kładł się spać, ale na drugi dzień mama zawsze robiła awanturę, nie wiedziałam o co chodzi, przecież miałam z 3-4 lata. Pamiętam,
że czasami mama nie wytrzymywała i zabierała mnie na parę dni do dziadków, a tam ojciec nas nachodził i mówił, że ma prawo się
ze mną widzieć. Dlatego musiałam szybko dorosnąć, żeby wspierać mamę i sama też sobie radzić. 4 lata temu rodzice chcieli się rozwieść,
ale mama zaszła w ciążę i zostali razem. Bardzo kocham rodziców, żal mi ich, że mają takie problemy, że nie mogą się dogadać, ale
co ja tam mogę... Poza tym nienawidzę ludzi, na każdym kroku mnie krzywdzą. Nie chodzi o rodzinę, ale o znajomych, fałszywe "koleżanki"
i w ogóle ludzi, których nawet nie znam! Nienawidzę czekać na przystanku, mam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią, nienawidzę jeść
w miejscu publicznym, bo też czuję ich wzrok na sobie. To jest okropne! Do tego często płaczę, bo jest bardzo wrażliwa. Nie chcę, żeby
ludzie mnie postrzegali jako słabą, ale tak się czuję. Nikt nie podejrzewa, że jest mi źle, że jak jest okazja to ryczę z byle powodu, kiedyś
byłam u pani psycholog szkolnej, ale to nic mi nie dało. Powiedziała, że to normalne, bo jestem w okresie dojrzewania i takie tam bzdury.
Do tego szkoła... Nie cierpię jej! Nie cierpię tych idiotów, nie cierpię patrzeć na te zakłamane mordy, nienawidzę! Lubię się uczyć i poznawać
nowe rzeczy, ale nie chcę mieć kontaktu z rówieśnikami, nie chcę, żeby coś o mnie wiedzieli, bo potem to wykorzystają. Ludzie są wredni
i tyle, nie wiem jak wytrzymam te 3 lata w gimnazjum, chcę się wynieść z tej szkoły. Chodzę do niej 6 lat (podstawówka) i w tym samym
budynku mam gimnazjum i tu idę. Chciałam się przenieść, ale nie chcę dojeżdżać nie wiadomo gdzie, włóczyć się wieczorami ze szkoły i
jeździć tymi autobusami, w których pełno ludzi... Nie wiem w ogóle jak wytrzymałam te 6 lat w podstawówce, bo niby ludzie mnie lubią,
ale to tylko złudzenie. Obgadują mnie na każdym kroku, naśmiewają się, wykorzystują. Kiedyś miałam przyjaciółkę, dogadywałyśmy się,
nigdy się nie pokłóciłyśmy. No dobra, raz, o jakąś bzdurę, kto ma być dzieckiem, a kto mamą, jak się bawiłyśmy... Ale przez 4 lata byłyśmy
nierozłączne. Potem w 5 kl. przeniosła się do sportowej klasy, tam wpadła w złe towarzystwo. Pali, czasem pije. Chciałabym z nią pogadać
bo ma podobne problemy, tatę alkoholika, ale jej rodzice są rozwiedzeni i w ogóle. Zawsze mi się zwierzała, a ja jej i nigdy nikomu nic nie
wygadała. Łatwiej rozmawiać o problemie z kimś, kto ma podobne, bo rozumie jak to jest. W mojej klasie nikt nie ma takich problemów i
dlatego nikt nie rozumie dlaczego jestem taka dojrzała, a ja mówię, że po prostu taka jestem, bo nie chcę żeby ktoś wiedział o moich problemach. Nie wiem jak sobie pomóc, chyba potrzebuję pomocy psychiatry. Albo anonimowego wsparcia, nie wiem, straciłam sens życia, nic mnie nie cieszy. To jest chore, bo powinnam być pełna życia, a tu dupa... Jestem wrakiem człowieka... Śpię po 12 godzin, jestem ciągle zmęczona, ostatnio zaczynam myśleć, że nic mi się nie uda, bo przecież są lepsi i do tego świat jest niesprawiedliwy, więc nawet jeśli jestem dobra, to i tak nic nie dostanę, nie dostanę dobrej pracy, nie znajdę chłopaka, bo kto by chciał przebywać z takim pesymistycznym człowiekiem.