Moje problemy depresyjne zaczęły się już dwa lata temu, początkowo było to zwykłe wahania nastrojów i lekkie rozdrażnienie.
Brałem to zawsze na karb sytuacji rodzinnej i częstych zmian zamieszkania oraz otoczenia (rozwód, przeprowadzka, etc).
Wszystko jednak zaczęło się komplikować właśnie około dwóch lat temu, gdy ze zwykłej frustracji bądź po prostu smutku
przeszedłem do poważnych problemów z samym sobą, które się skończyły próbą samobójczą (podciąłem sobie żyły w lewym
nadgarstku trzymając rękę w ciepłej wodzie i zażyłem sporą dawkę leków). Traf chciał, że w pewnej chwili opadłem z sił i
spadłem z fotela na którym miałem dokonać moich dni, leki nie odniosły żadnych efektów z uwagi na to, iż mam zahartowany
organizm przez moje niezdrowe zainteresowanie narkotykami. Wszystko skończyło się wizytą w szpitalu i zadeptaniem problemu.
Potem była kolejna przeprowadzka ( od ojca do matki) i tutaj znalazłem wsparcie. Skierowano mnie do lekarza psychiatry i
psychologa, jestem pod stałą opieką i na lekach. W pewnym momencie poczułem się wolny od choroby i uwierzyłem w to, że
jestem zdrowy. Skończyły się myśli, skończył się smutek, poprawiłem się w szkolę innymi słowy idylla. Wszystko jednak
wróciło w wakacje gdy w jednej chwili z już normalnego nastolatka znowu zmieniłem się w kłębek nerwów i jedną wielką
depresję. Nie zastanawiam się teraz CZY się zabić tylko JAK to zrobić by mieć pewność. Wyczerpałem cywilizowane sposoby
pozbawienia się życia (jeszcze pozostaje sznur) i analizuje wszystko począwszy od skoku a skończywszy na przedawkowaniu
heroiny (bo cóż może być lepszego od odpłynięcia na drugą stronę będąc na "haju"). Najgorsze w tym wszystkim jest
to, że nawrót zniweczył moje próby nauki do poprawek wakacyjnych co poskutkuje już drugim niezdaniem z powodu
depresji, a to będzie moim gwoździem do trumny. Szkoła bardzo silnie na mnie teraz działa, gdyż przed chorobą
nigdy z nią nie miałem problemów (nie byłem oczywiście mistrzem sztuk wszelakich, aczkolwiek słowa takie jak
zagrożenie czy niezdanie traktowałem jak fantastykę). Teraz jest jednak inaczej. Moje możliwości się nie
zmieniły, dalej umiem opanować w krótkim czasie to co jest mi potrzebne do szkoły, ale nie umiem już zdobywać
motywacji, a gdy ona nadchodzi zazwyczaj jest za późno. Druga sprawa jest taka, że jak teraz nie zdam to moja
sprawa alimentacyjna może okazać się fiaskiem (czyt. mój "kochający" ojciec się wywinie). Najgorsze w tym wszystkim
jest to, że do tej pory ojciec zawsze mnie wspierał i okazywał miłość, a od kiedy zaczęły się moje problemy to odsunął
mnie od siebie. Mam teraz tylko mamę, ale nie umiem już mówić o moich problemach nawet Jej, sam uznaję się za
żałosną jednostkę niezdolną do niczego więcej poza lamentowaniem i umartwianiem się nad sobą. Nie widzę, sensu
w dalszej egzystencji pomimo, że całym sercem pragnę dostać się na studia i wieść w jakikolwiek sposób unormowane życie.
Rozrywa mnie z jednej strony nienawiść do samego siebie i chęć życia dalej. Śmierć jednak jest łatwiejsza i
idealnie się dopełnia z depresją, natomiast moje marzenia są niweczone przez chorobę. Czasem mam
wrażenie, że jest mnie dwóch : ten który jeszcze umie być dawnym mną i ten, który już się poddał.
Co raz częściej jestem niestety tym drugim. Na dobrą sprawę nie wiem co chcę osiągnąć pisząc tego
posta i rejestrując się tu, bo cóż nowego się dowiem niż u mojego lekarza? To po prostu impuls.
pomocy...