Skocz do zawartości
Nerwica.com

annabel-lee

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez annabel-lee

  1. Bardzo dziękuję za ten wątek, od 2 dni poszukuję w sieci podobnego, aby w końcu się wygadać. Zawsze łudzę się, że mój powrót do domu na święta będzie inny niż poprzednie. Że nie dojdzie do awantury z powodu pominięcia szafki podczas sprzątania, czy nieprzesuniętego krzesła podczas odkurzania. Że może matka nie będzie krytykować moich włosów, cery, chodu, postawy, tego jakie robię miny podczas rozmowy, jak się ubieram. Że nie będzie mnie porównywać do innych dziewczyn, ciągle powtarzać tylko jakie są piękne, wysokie, dobrze ubrane, w jakich to korporacjach pracują. Że w końcu nie będzie mnie upokarzać na każdym kroku wmawiając mi jak to do niczego się nie nadaję, że chłopak mnie zostawi, że jestem głupia, nie poradzę sobie w życiu. Studiuję w mieście oddalonym o 220km, tak więc moje wizyty w domu są ograniczone do minimum. Na dobrą sprawę mogłabym przyjeżdżać co weekend, jednak decyduję się na 3-4 wyjazdy na rok, co i tak okazuje się pomyłką. Od 7 lat cierpię na nerwicę lękową, z czasem udało mi się złagodzić objawy, a nawet na 2 lata z niej wyjść, jednak po jakimś czasie wróciła ze zdwojoną siłą. Mieszkam z chłopakiem, z którym jestem od 2 lat, układa nam się wspaniale i (co najbardziej zadziwiające) przy nim moje objawy nerwicy niemalże całkiem ustępują. Ostatni raz byłam w domu w styczniu, wcześniej na Boże Narodzenie (jednak byłam zmuszona wyjechać szybciej z wiadomego powodu). Od lutego do ostatniego tygodnia marca całkiem się uspokoiłam, nie brałam żadnych leków, nie przerażały mnie całodniowe przechadzki po mieście, zajęcia, podróże. W środę całkiem spokojnie pokonałam te 220km z nadzieją, że tym razem musi być przecież normalnie. Wytrzymałam do piątku. Moja matka jest gorliwą katoliczką. Całe Święta Wielkanocne najchętniej spędziłaby w kościele i tego samego oczekuje ode mnie. Typowa dewotka, której codzienne postępowanie nie ma nic wspólnego z wyznawaną religią. Niestety o tym wiem tylko ja i całkiem zdominowany przez nią ojciec. Mam 23 lata, w związku z czym powinnam mieć prawo decydowania o mojej wierze (której wciąż poszukuję), o tym czy chcę iść do kościoła, czy nie. Wykluczone. Każda moja próba przekonania jej, że może jednak odpuszczę sobie mszę kończy się dziką histerią. Od przyjazdu muszę meldować każde włączenie komputera i TV (''bo przecież Wielki Tydzień, nie potrafisz poszanować nawet śmierci Pana Jezusa''). Od wczoraj zaczęło się najgorsze -odmówiłam pójścia na poranną Drogę Krzyżową, tłumacząc, że przecież wieczorem (po uroczystościach Wielkiego Piątku, rzecz jasna) będę w niej uczestniczyć. Przestała się odzywać, co jest typową zagrywką. Czekała tylko, aż zacznę przepraszać i zgodzę się pójść z nią do kościoła. Tym razem jednak postawiłam na swoim, wywołując tym samym prawdziwą burzę. W furii zaczęła sprzątać łazienkę, wiedząc dobrze, że dzień wcześniej ja się tym zajęłam. Na moje pytanie, czemu to robi usłyszałam znowu, że do niczego się nie nadaję, nic nie potrafię dobrze zrobić. Wystarczyło jedno moje ''nie'', aby przez cały dzień mnie poniżać, wydzierać się, upominać ciągle albo w ogóle się nie odzywać, a na koniec oznajmić mi tylko, że jestem żałosna i potrafię zniszczyć każde święta. Wróciły moje stany lękowe, znowu boję się wychodzić z domu, a przecież MUSZĘ iść do kościoła (dzisiaj oberwało mi się nawet za to, że zbyt krótko się modliłam przy grobie), robi mi się słabo, boję się omdlenia - klasyczne objawy nerwicy. Zaciskam jednak zęby i powtarzam sobie, że jeszcze tylko 2 dni, dam radę. Powróciłam do tabletek uspokajających, mimo że jeszcze 3 dni temu wracałam tutaj z dumą, że już mi nie są do niczego potrzebne. Matka wyssała ze mną całą dobrą energię, z którą przyjechałam i którą gromadziłam od miesięcy. Nikomu nie życzę podobnych powrotów do domu, a już na pewno nie powrotów na święta. Przepraszam, że tak się rozpisałam jednak nic nie przynosi większej ulgi niż ''wyżycie się'' na klawiaturze.
  2. Witam Was serdecznie :). Zacznę może od tego, że forum odwiedzam regularnie od kilku miesięcy i wszystkie posty, które przeczytałam utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie jestem z moimi problemami odosobniona (za co serdecznie Wam dziękuję). Dodatkowo podnoszą na duchu i dają nadzieję na powrót do 'normalności'. Postanowiłam więc podzielić się również moją historią, chyba głównie dlatego, że jedynie tutaj mogę odnaleźć zrozumienie, którego tak często w codziennym życiu brakuje. Mam 21 lat. Właśnie szczęśliwie skończyłam 2 rok studiów (filologia angielska). Na nerwicę lękową cierpię od 16 roku życia (pierwszy atak 23 lutego 2006r. upamiętniony wpisem w pamiętniku ). Co zabawne (a raczej nierozsądne) walczę z nią całkiem sama, a diagnozę postawił nikt inny jak doktor google . Zdaję sobie sprawę, że najwyższy czas skorzystać z pomocy specjalisty ale nadal naiwnie wierzę, że człowiek jest w stanie poradzić sobie z tym cholerstwem sam, choćby miało to trwać jeszcze kilka lat. Nie zamierzam się więc poddać :). Odkąd pamiętam, zawsze byłam neurotyczką. Nawet w dzieciństwie liczyłam się z ewentualnym upadkiem, czy złamaniem kończyny,zamiast beztrosko wspinać się z innymi dzieciakami po drzewach, czy też rozbijać na rowerach. Tak więc już wtedy swą kruchością, nieśmiałością i przesadną delikatnością wyróżniałam się wśród rówieśników . Nigdy mi te cechy szczególnie nie przeszkadzały, gdyż czerpałam przyjemność z innych aktywności, a sprawność fizyczna nie warunkowała na szczęście sympatii dzieci na podwórku. Nie będę jednak przynudzać, a przejdę do konkretów - mimo moich małych lęków/słabości zawsze byłam osobą przebojową, towarzyską pewną siebie, otoczoną grupką przyjaciółek. W szkole radziłam sobie świetnie -brałam udział we wszystkich możliwych konkursach, zawsze odbierałam świadectwo z wyróżnieniem, uczęszczałam na przeróżne zajęcia pozalekcyjne nie tylko dla siebie ale również po to, aby sprawić radość rodzicom. Właśnie, rodzicom. Po szczęści obwiniam ich za mój obecny stan (choć wiem, nie powinnam) głównie przez te wszystkie awantury, których świadkiem byłam od dzieciństwa (jestem jedynaczką), krzywdzące słowa "jedynie ze względu na ciebie nie weźmiemy rozwodu", jak i ich ogromne wymagania względem mnie. Niestety pochodzę z rodziny, gdzie każde niepowodzenie było zawsze ganione, czy nawet karane, każda słabość psychiczna wyśmiewana stąd też moje przekonanie, że mimo wszystko nie mogę się rozkleić tylko zacisnąć zęby i sama sobie radzić z własnymi problemami. Tak więc udawało mi się to całkiem nieźle przez 16 lat. Pierwszy poważny atak paniki dopadł mnie w kościele, podczas jednego ze spotkań przed bierzmowaniem. Pamiętam to wydarzenie doskonale, tak jakby był to punkt kulminacyjny w moim życiu, po którym zaczęłam postrzegać rzeczywistość zupełnie inaczej. Tak jak u większości - zawroty głowy, mdłości, problem z przełykaniem śliny, wrażenie, jakby wszystko wokół kręciło się w niesamowicie szybkim tempie, a ja uwięziona na tej 'karuzeli' nie mogę powiedzieć 'stop' bo wiem, że nikt nie jest w stanie mi pomóc. Od tego momentu zaczął się ten ciągły strach przed... strachem, przed brakiem możliwości ucieczki (mimo świadomości, że zawsze przecież istnieje) i do tej pory tkwię w tej pętli pamiętając ze szczegółami sytuację, od której wszystko się zaczęło. Jako 16-latka nie miałam właściwie pojęcia, czym jest nerwica jednak coraz częstsze napady lęku przed zwykłym wyjściem z domu, że już o jeździe autobusem, czy wizycie w kościele nie wspomnę (bo zrobi mi się słabo, zemdleję, umrę, narobię sobie wstydu, nikt mi nie pomoże - jak widać powody całkiem irracjonalne ) sprawiły, że w końcu doktor google skojarzył objawy z tajemniczym zaburzeniem o nazwie "nerwica lękowa". Oswoiłam się z tym podczytując historie innych ludzi, którzy na to cierpią, faszerując się przed wyjściem melisą, Validolem i innymi tabletkami ziołowymi z wiarą, że na pewno mi one pomogą . Zapytacie pewnie czemu nie skorzystałam z pomocy terapeuty. Wstydziłam się. Raz, że moje wyobrażenie wizyty u psychologa/psychiatry nie miało wtedy nic wspólnego z rzeczywistością, a pacjenci kojarzyli się raczej z tymi z 'Lotu nad kukułczym gniazdem' , dwa, że nawet gdy z płaczem prosiłam matkę o pomoc opowiadając jej o tym co się ze mną dzieje, słyszałam "nie wymyślaj sobie problemów jeśli ich nie masz", dlatego uznałam, że skoro nie mam nawet wsparcia rodzicielki, to tym bardziej nie pomoże mi obcy człowiek. Właśnie, wsparcie. Do tej pory nikt ze znajomych, przyjaciół, członków rodziny nie ma pojęcia co mi dolega, bo akurat stany lękowe, czy nagłe ataki paniki zdecydowanie łatwiej jest maskować niż depresję. A ja niestety przez ostatnie 5 lat stałam się prawdziwym mistrzem kamuflażu :).Czasami jednak dołuje mnie świadomość, że nikt nawet nie stara się mnie zrozumieć, że już o zwykłym przytuleniu i słowach "razem damy radę, głowa do góry' nie wspomnę, bo chyba tego brakuje mi najbardziej. Walczyłam dzielnie przez trzy lata. Poszłam do dobrego liceum, poznałam mnóstwo nowych ludzi, całkowicie oddałam się nowym pasjom, jakimi były fotografia i kino. Byłam całkowicie zaabsorbowana innymi zajęciami i tak naprawdę nie miałam czasu, aby koncentrować się na własnych lękach. Zakochałam się :).Z czasem podróż autokarem nie była już problemem, odważyłam się na wypad do Hiszpanii z całkiem obcymi ludźmi i dosłownie czułam, że zdrowieję. Będąc w klasie maturalnej nawet egzaminy nie wydawały mi się straszne, znowu podchodziłam do wszystkiego na luzie, dostałam się na wymarzony kierunek, zawierałam wciąż nowe znajomości i cieszyłam się życiem jak dobre kilka lat wcześniej. Kryzys nastąpił w połowie pierwszego roku studiów, gdy pewnego dnia uświadomiłam sobie, jaka samotna w rzeczywistości jestem. Po prawie 4 latach, zostałam odrzucona przez chłopaka, którego kochałam, separacja rodziców, zawał babci, wszyscy przyjaciele/znajomi porozjeżdżali się po Polsce, od rodziny dzieliło mnie ponad 200 km, dlatego myśl, że "tak naprawdę nikogo już nie mam" wywołała kolejny atak paniki. Z czasem wszystko zaczęło się znowu powtarzać - lęki przed wyjściem na uczelnię, wyjściem do sklepu, jazdą autobusem (bo przecież zrobi mi się słabo, zemdleję, umrę itd. a nikt mi nie pomoże bo nikogo tutaj nie mam). Po powrocie do domu na wakacje nerwica wróciła na dobre, w dodatku w towarzystwie dwóch koleżanek - depersonalizacji i derealizacji . Zaczęło mi towarzyszyć uczucie odrealnienia, braku jedności rozumu, ciała i emocji plus zadawanie sobie najbardziej absurdalnych pytań w stylu "dlaczego żyjemy?", "czy ja istnieję?", "czy świat istnieje? czy to co widzimy jest, jak to Allan Poe określił 'snem we śnie?'", "jak powstają myśli" itp. Mój głos nagle stał się obcy ("jak to jest, że powiedziałam to, co pomyślałam?"), podobnie jak odbicie w lustrze. Do tego paniczny lęk przed chorobą psychiczną i rozwijająca się hipochondria. Poczucie sztuczności relacji z innymi ludźmi, kontrola każdej mojej odpowiedzi ("bo czy na pewno jest ona moja?"), każdej reakcji, każdego ruchu. Nagle wszystko zaczęło wydawać mi się dziwne, percepcja zmieniła się gwałtownie o 180 stopni, wszystko co do tej pory było jasne, teraz stało się wielką tajemnicą, której oczywiście nigdy nie odkryję . W tym stanie żyję już od roku. A raczej egzystuję, obserwując tylko jak życie ucieka mi przez palce... Ale wiecie co? Mimo częstych dołków, pesymistycznych myśli, że już nigdy z tego nie wyjdę, że nie dam już dłużej rady, a to wszystko nie ma sensu, uważam, że warto walczyć. Wchodzę właśnie w nowy związek z mężczyzną, który po wysłuchaniu mojej opowieści wyznał, że w jego oczach zawsze byłam zupełnym przeciwieństwem osoby, którą mu opisałam. Bo przecież oprócz naszego nerwicowego "ja", istnieje jeszcze ja-kochające, poszukujące szczęścia, dające z siebie wiele innym i to właśnie tak bliscy nas postrzegają. Grunt to robić stopniowe porządki w naszych głowach i wierzyć, że uda nam się pokonać wszystko. Bo czy za 30 lat będziemy pamiętać te wszystkie stresujące sytuacje? Będziemy jedynie żałować tego, czego nie zrobiliśmy przez tę ograniczającą pętlę strachu. Przepraszam, że tak się rozpisałam ale to właśnie jeden z tych dni, gdy skupiam się znowu na swoich uczuciach, lękach (nerwica to niestety baardzo egoistyczna choroba ) i takie wyrzucenie z siebie wszystkiego przyniosło mi pewną ulgę. Pozdrawiam wszystkich.
×