Witam.
Piszę, choć nie mam już sił do for, do tego wszytskiego, ale raz na jakiś czas muszę sobie ulżyć, chociaż zazwyczaj nic z tego nie wynika.
Mam 20 lat i szmat ciężkich przeżyć za sobą. Nie mam jednak siły się rozpisywać na ten temat, bo nie o tym chciałam napisać... więc z grubsza - pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny, oboje rodziców piło od kąd pamiętam, taty do tego nigdy nie było w domu, od zawsze imprezował i zdradzał mamę, w końcu odszedł od nas. Przez jakis rok,2 lata było ok - mama odbyła leczenie i poza straszną sytuacją finansową było ok. Niestety...kiedy miałam 15 lat - zmarła. Musiałam wyprowadzić się do ojca, 200 km od rodzinnego miasta, do jego domu, gdzie mieszkał z nową rodziną. Musiałam zostawić za sobą przyjaciół, ukochanego chłopaka i resztę rodziny...strasznie źle znosiłam całą sytuację. To było straszne - nowa szkoła, nowy "dom", nowe miasto.. i każdy z góry nieprzychynie nastawiony - rówieśnicy, ale przede wszystkim macocha, która (podejrzewam z perspektywy czasu ostro zaburzona psychicznie) na każdym kroku uprzykrzałą mi życie - aż w końcu wywaliła mnie na bruk. Potem 2,5 roku mieszkania z młodszą siostrą, którą wychowywałam, dodatkowo zajmując się domem - sama byłam wtedy w LO. W międzyczasie rozstałam się z chłopakiem, bo mimo iż się kochaliśmy nie potrafiliśmy być ze sobą na odległość...W końcu czasie moja wielka miłość wyjechała za granicę, by tam stanąć na nogi (źle znosił nasze rozstanie).
W końcu wróciłam na studia do rodzinnego miasta, zamieszkałam u Babci. Studia po 4 mies. byłam zmuszona rzucić, by móc iść do pracy - b. ciężka sytuacja finansowa. W międzyczasie (rok temu) postanowiliśmy z moim byłym spróbować jeszcze raz... niestety, do tej pory siedzi za granicą i pracuje, ma wrócić we wrześniu - długo nie mogliśmy się zdecydować, czy ja powinnam jechać tam czy on tu. A kiedy już podjął decyzje, że wraca - hm...seria niefortunnych zdarzeń, mało już ważne jakich, odwlekła to w czasie aż tak długo(do teraz)
Obecnie pracuję w niewielkiej firmie jako asystentka - co mnie cholernie męczy, bo kompletnie się do tego nie nadaję... jestem niezorganizowana, rozkojarzona, niedokładna - to wszystko przez mój zły stan psychiczny. Nie umiem nad tym panować ;( Poza tym mam duszę artystki, nienawidzę takich zajęc, a jestem zmuszona robić to codziennie... Poza tym na prawdę mam wielkie marzenia, ale nie mam czasu i możliwości ich realizować...niestety...to mnie cholernie frustruje, już nie mam sił.
Nie widzę sensu dalszej mojej egzystencji... Nie wiem po co żyję - by cierpieć? Staram się nie załamywać, ale to na prawdę trudne...
Przez te lata problemów zrobiłam się chłodna, nieprzystęna, ludzie zaczęli się ode mnie odwracać, kiedy ja bardzo potrzebuję bliskości ;( Jest mi źle, czuję, że nikt mnie nie rozumie, baaa, że nikomu nie chce się rozumieć, bo tak wygodniej...nie wiem, na prawdę nie wiem, co ma już z sobą robić?
-- 21 lip 2011, 16:02 --
Myśle nad wizytą u pychologa... jakby miał ktoś namiar na dobrych specjalistów z Krakowa to piszcie. Jednak z tego co wiem to terapie refundowane przez nfz trwają po 15 min jednorazowo...prawda to?? Na prywatne leczenie mnie niestety nie stać...