Skocz do zawartości
Nerwica.com

lost_

Użytkownik
  • Postów

    8
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez lost_

  1. hej :) nie wiedziałam gdzie to umieścić, napisałam tu - jesli źle albo jeśli juz było to przepraszam i proszę o link. macie jakiś sposób na te cholerne zmienne nastroje? bo zaczyna mnie to coraz bardziej irytować i ludzi wokół mnie też. potrafi być wszystko ok, śmieję się, jestem miła a tu nagle łup! - przypomnę sobie coś, jakiś malutki szczegół mnie wkurzy i nastrój zmienia się o 180 stopni, mój chłopak zaczyna się juz o mnie matrwić, czy to przypadkiem nie jego wina, czy to on tak na mnie nie wpływa, co jest tego przyczyną itp., staram się to jakoś kontrolować, ale jeśli jeśli zdarzy mi się ulec złemu humorowi, to tym bardziej się nakręcam, jestem zła na siebie, że się tak zachowuję itd. najgorsze jest to, że cierpią na tym niewinni ludzie, na których się "wyżywam"... potem czuję się jak jakiś cham . u mnie niby można to zwalić na dojrzewanie (chociaż mam 18 lat, a wcześniej było lepiej), a może jest jakiś inny fizjologiczny powód? (i nie jest to wogóle uzależnione od @.) nie zauważyłam, żeby ktokolwiek zachowywał się w taki sposób. tzn. wiadomo, każdy ma czasem gorszy dzień, ale u nikogo z ludzi, z którymi przebywam na codzień nie jest to aż tak nasilone. zachowuję się jak rozpuszczony bachor i martwię się, że zaczynam coraz ardziej wkurzać ludzi:( poradźcie coś proszę!!!
  2. mi pomaga picie kawy i kakao. czasem.
  3. a np. to www.psychoterapia-silesia.pl/osrodek_le ... nosci.html ? potrzebuję pomocy jak najszybciej, ale nie chcę iść do osoby, która nie ma o tym pojęcia
  4. polećcie mi proszę jakieś miejsce/konkretną osobę gdzie mogę szukać pomocy na Śląsku!!! najlepiej kogoś, kto zajmuje się zaburzeniami odżywiania. jak tylko dostanę namiary, umawiam się na wizytę. potrzebuję pomocy specjalisty i nie chcę marnować już ani dnia dłużej.
  5. powiedzcie mi proszę, czy to jest jakiś postęp? po tygodniu jedzenia normalnie miałam napad. ogólnie - w okresie między napadami nie jadam słodyczy (brak wartości odżywczych, mam po nich brzydką cerę, cellulit itd...). pomyślałam sobie jednak- są święta, mogę zjeść kawałek ciasta. i zjadłam. było ok, poszłam na rolki, spotkałam się ze znajomymi. jednak kiedy wróciłam do domu, pomyślałam sobie - "skoro już zjadłam ten kawałek, coś jeszcze mi nie zaszkodzi. skoro już się 'zatrułam' słodyczami (sic!) to i tak nic z tym nie zrobię... ". pomyślałam jeszcze o smaku słodyczy... w efekcie zjadłam naraz 2 tabliczki czekolady, kilka kawałków ciasta, marcepan, kilka kromek chleba z rózymi rzeczami... doczołgałam się do łóżka i poszłam spać. na czym ma polegać owy postęp? zwykle, gdy zaczynał się napad, nienawidziłam siebie. myślałam - trudno zawaliłam to mogę żreć dalej. opychać się. trwało to zwylke tydzień (opamiętywałam się, gdy sobie pomyślałam, że warto jednak spotykać się z ludźmi a nie zdychać na łóżku z pełnym brzuszyskiem no i że... warto ładnie wyglądać dla mojego chłopaka). miałam gdzieś moje ciało zdrowie. teraz było inaczej. na drugi dzień pomyślałam: ok - przejadłam się, ale co z tego? przecież to dalej ja, moje ciało! przecież były świeta! mimo uczucia sytości zaczęłam dzień zdrowym, niewielkim śniadankiem. poćwiczyłam. wykąpałam się i posmarowałam ciało balsamem (wcześniej myśli typu: "o to obżarte cielsko nie opłaca się dbać"). coprawda na wadze 3 kg więcej (o matko, aż tyle na raz zjeść...), ale przecież dalej warto żyć! i po tym jednodniowym wyskoku wszystko w normie, norlamna dieta i wogóle:) na tej podstawie myślę, że zmierzam w dobrym kierunku. jedno co mnie martwi - że nie mogę przestać. gdybym wogóle nie ruszyła tego ciasta nie byłoby napadu. nawet nie czułam takiej potrzeby - poprostu wydało mi się, że jestem już na tyle zdrowa (taa, jasne) że mogę jak norlamny człowiek zjeść jeden kawałek dla smaku i na tym zakończyć. niestety pomyliłam się. to tak jakby alkoholik wypił jeden kieliszek wódki (choć nie mogę tak powiedzieć, bo nidgy alkoholikiem przecież nie byłam). ale przecież bez słodyczy można żyć. nie będę próbować - nie będzie napadu. co o tym sądzicie??? muszę wreszcie iść do tego psychologa. tylko nie umiem się to tego zabrać - mam dopiero 18 lat, nie łapię się w tym wszystkim, nie mogę powiedzieć rodzicom, nie wiem...
  6. mam 18 lat, zaczęłam w wieku 17. bywa tak, że jest świetnie... żyję normalnie. ale czasem jakiś mały bodziec i już wszystko leci... a najgorsza jest ta myśl, że jeśli zjadłam już tyle to jeszcze więcej już nie zaszkodzi... jakby to nie było moje ciało, tylko jakiś worek, do którego wpycham różne rzeczy. kiedy zjem jedno ciastko czuję się jakby 'skażona'... jak już zacznę, nie mogę przestać... dzisiaj kolejny dzień czuję się świetnie. wiem, że napewno pojawią się 'skrajne pokusy'. tym razem, jeśli to nastąpi postaram się do tego podejść rozsądnie, przemyśleć, czym to jest spowodowane. mam ogromną motywację żeby żyć normalnie!!! też jesem z tych okolic. zastanawiam się, gdzie pójść? na prywatnego mnie nie stać (bo nie zamierzam o tym powiedzieć rodzicom a własnych dochodów brak), a w poradni nie wiem czy uzysam pomoc... w końcu nie mam typowej anoreksji czy bulimii. -- 19 kwi 2011, 13:58 -- mam 18 lat, zaczęłam w wieku 17. bywa tak, że jest świetnie... żyję normalnie. ale czasem jakiś mały bodziec i już wszystko leci... a najgorsza jest ta myśl, że jeśli zjadłam już tyle to jeszcze więcej już nie zaszkodzi... jakby to nie było moje ciało, tylko jakiś worek, do którego wpycham różne rzeczy. kiedy zjem jedno ciastko czuję się jakby 'skażona'... jak już zacznę, nie mogę przestać... dzisiaj kolejny dzień czuję się świetnie. wiem, że napewno pojawią się 'skrajne pokusy'. tym razem, jeśli to nastąpi postaram się do tego podejść rozsądnie, przemyśleć, czym to jest spowodowane. mam ogromną motywację żeby żyć normalnie!!! też jesem z tych okolic. zastanawiam się, gdzie pójść? na prywatnego mnie nie stać (bo nie zamierzam o tym powiedzieć rodzicom a własnych dochodów brak), a w poradni nie wiem czy uzysam pomoc... w końcu nie mam typowej anoreksji czy bulimii.
  7. dziękuję Wam za odpoweidzi. tak, mam niedobory. w tej chwili mam bmi w normie (przytyłam prawie 10 kg od wakacji). ale to nie powód, żeby żreć(!) na raz tyle, że potem nie da się ruszać. bo to są ilości, które potrafi np. zjeść mój ojciec w 3 dni. a ja jestem szczupła (jeszcze...) i mam mały żołądek. jedzenie dosłownie(!) nie mieści się we mnie! gdy nie mam co robić, czuję pustkę. kiedy wyjdę spotkam się z ludźmi wydaje mi się to takie odległe, jakby ten problem nie istniał. nie wyobrażam sobie wtedy tego, jak mogę to robić. wręcz nie mogę w to uwierzyć, jak by był to tylko zły sen. no chyba, że jestem akurat po takim napadzie, to wielki, wzdęty i bolący brzuch przypomina, że to jednak jawa. czasem jest tak, że świadomie wybieram nażarcie się zamiast robienia czegoś bardziej kreatywnego. np. ostatnio mój chłopak wyjechał na 3 dni. pomyślałam sobie, że przez 3 dni nie będę się musiała nikomu 'pokazywać' i mogę ŻREĆ (przepraszam za to słowo, ale tego chyba nie da się inaczej określić). no i żarłam. kiedy mam akurat "fazę" (zywkle kilku dniowa, lub kilku-tygodniową) bez obżerania się, jedzenia normalnie świetnie się uczę, wywiązuję się ze swoich obowiązków. kiedy jednak jestem w trakcie napadu, myślę tylko o jedzeniu. mam gdzieś inne spawy, ludzi, to, że muszę wkuć jakiś materiał. tylko jedzenie się liczy. jakiś czas temu zaczęłam się interesować zdrowym odżywianiem, a potem to już potoczyło się samo... doszło do tego, że jadłam prawie same warzywa i owoce. zanikł mi okres. schudłam 10 kg, a wcale tego nie chciałam! chciałam się tylko zdrowo odżywiać kiedy mój lekarz pierwsego kontaktu mnie zobaczył przeraził się. oczywiście zostałam posądzona o anorekcję. tylko ja 'nie miałam nic" do mojego wyglądu. od tego zaczęły się napady. bardzo się przestraszyłam o moje zdrowie, o to, że mogę być bezpłodna itd... zaczęłam się opychać. najpierw tylko 'zdrowymi' rzeczami, a potem to już wwszystkim, jak leci. przytyłam. i doszedł kolejny problem. zdałam sobie sprawę, że bardziej się sobie podobałam w tej 'chudej' wersji. zobaczyłam, że nie mieszczę się w moje ukochane spodnie. wcześniej wogóle nie przejmowałam się moim wyglądej, była to tylko obsesja na punkcie zdrowej żywności. ale przekonałam się, że mogę mieć maleńki, szczupły tyłek, nogi jak patyki i płaski brzuch. podobało mi się to.a kiedy to straciłam... doszły do tego jeszcze komentarze innych typu 'jesteś większa ostatnio...' 'przytyłaś?'. od tej pory zmagam się z następującym problemem. odzywają się we mnie dwa głosy. pierwszy mówi 'schudnę, wrócę do 10-kilowej niedowagi. będę taka delikatna i kurcha. będą się o mnie martwić. będę piękna.'. drugi :'utrzymam wagę, ćwiczę zrdowo się odżywiaj, nie myśle za dużo o jedzeniu. dbam o zdrowie'. problem w tym, że kiedy uruchamia się ten drugi - ze zdrowiem nie ma to nic wspólngo. jest to jedno wielkie obżarstwo pod przykrywką 'mam niedowagę, muszę przytyć' (a niedowagi już nie mam). po takim kilkudniowym obżarstwie patrzę do lustra i myślę sobie (delikatnie ujmując): 'co to zdrobiłam idiotko? byłaś taka szczuplutka'. i włącza się głos nr 1. chciałabym osiągnąć złoty środek. jeść zdrowo, nie myślec o jedzenie, nie obżerać się, trzymać zdrową wagę. ale nie daję rady. obecnie w sobotę skończył mi się napad. jestem niezadowolona ze swojego wyglądu. jest mi smutno. od soboty jem normalnie, ok. 2000kcal na dzień. jem posiłki z rodziną, spotykam się z przyjaciółmi. może tym razem wytrwam? jeśli teraz popadnę w jakąś skrajność IDĘ SIĘ LECZYĆ. ja chcę normalnie żyć. i będę. bardzo Was proszę, opowiedzcie mi coś. jeśli chcecie znać więcej szczegółów - pytajcie. niech mi ktoś pomoże się z tego wygrzebać
  8. potrzebuję pomocy...;( nie potrafię przestać się obżerać. ale nie jest to typowe wrzucanie w siebie wszystkiego. raczej nie przekraczam tych 2000 kcal dziennie, choć nie przywiązuję do tego wagi. słodyczy nie jadam wogóle, bo miałam coś z stylu ortoreksji, z której powiedzmy w jakimś stopniu wyszłam, ale mam napady obżerania się w miarę "zdrową" żywnością. potrafię na raz zjeść b. dużo niskokalorycznego, "objętościowego" jedzenia - np. dzisiaj na raz(!) zjadłam całą paczkę 14 sztuk wafelków ryżowych, 7 kromek wasy, banana, 2 mandarynki, jabłko i duży jogurt naturalny. a potem poprustu zdycham. jem i zdycham, nic nie mogę zrobić jestem totalnie ociężała. mimo, że jestem szczupła po takim napadzie mam wystający, wzdęty brzuch jakbym była w zaawansowanej ciąży. myślę sobie - skoro już tyle zeżarłam to i tak już nic nie zrobię, za nic się nie wezmę - nie pouczę się, nie posprzętam - nie mam siły - to nie zaszkodzi, jeśli coś jeszcze zjem. i potrawię zjeść po tym wszystkim np. cały woreczek ryżu. nie jest to związane z emocjami - nie jem jak jestem np. smutna czy zestersowana. na brak zajęć też nie narzekam, mam rodzinę, znajomych, wspaniałego chłopaka (którzy oczywiście nie wiedzą o moich problemach - bo jak je niby nazwać?). jem, bo poprostu odczuwam z tego przyjemność - i tu nie ma znaczenia, że jem coś bez smaku jak np. suchy chleb bez dodatków. mój problem nie polega na tym, że jakoś się przejmuję swoim wyglądem, nie boję się, że od tych napadów przytyję. problem polega na tym, że w ten sposób w jakimś sensie rezygnuję z życia. bo po takim czymś nie mam już na nic ochoty, tylko leżeć i dalej się opychać. codziennie wieczorem obiecuję sobie, że jutro będę jeść w normalnych ilościach. zaczynam od zdrowego śniadania. zaczynam coś robić, jest ok... czasem, choć bardzo rzadko wytrwam do obiadu, na normalnych ilościach typu owsianka na śniadanie, 2 kanapki na drugie i np. jakieś jabłko, ale już od obiadu zaczyna się horror... zjadam obiad i jeśli zostanie coś w garnku to nie ma szans, żebym nie wzięła dokładki i to nie jednej... jestem w pełni najedzona, mam wzdęty brzuch, a mimo to dalej jem... nie wiem, co to "nie czuć głodu"... ja nawet jeśli jestem nażarta to odczuwam przyjemność z dalszego jedzeniai chęć dalszego jedzenia. potrawię zjeść np. 4 kotlety i całą wielką miskę (porcję dla całej rodziny) surówki. kiedyś jeszcze jakoś motywowała mnie myśl, że np. muszę przestać, bo będę się kochać z moim chłopakiem i miło by było nie mieć wydętego na maska brzucha i okropnie się nie czuć. żarcie opanowało moje życie. wracam do domu, to np. myślę tylko o tym, co zjem. moje wszystkie pasje, hobby, znajomi zeszli na dalszy plan. żarcie, żarcie, żarcie. mogę się ocjadać, a potem siedzieć sama, bo dosłownie nie potrafię wstać z łóżka po b. wzdymającym, lełnym błonnika jedzeniu. JA CHCĘ NORMALNIE ŻYĆ. dlaczego ja nie mam jakiś normalnych zaburzeń odżywiania? to niesamowite jaka ja jestem dziwaczna... popieprzona... BŁAGAM niech mi ktos powie co mam robić... mówię sobie, jest tyle wartościowych, fajnych rzeczy które mnie omijają/ominą prez to żarcie... taa, a potem idę się nażreć... ;(;(;( -- 03 mar 2011, 21:02 -- potrzebuję pomocy...;( nie potrafię przestać się obżerać. ale nie jest to typowe wrzucanie w siebie wszystkiego. raczej nie przekraczam tych 2000 kcal dziennie, choć nie przywiązuję do tego wagi. słodyczy nie jadam wogóle, bo miałam coś z stylu ortoreksji, z której powiedzmy w jakimś stopniu wyszłam, ale mam napady obżerania się w miarę "zdrową" żywnością. potrafię na raz zjeść b. dużo niskokalorycznego, "objętościowego" jedzenia - np. dzisiaj na raz(!) zjadłam całą paczkę 14 sztuk wafelków ryżowych, 7 kromek wasy, banana, 2 mandarynki, jabłko i duży jogurt naturalny. a potem poprustu zdycham. jem i zdycham, nic nie mogę zrobić jestem totalnie ociężała. mimo, że jestem szczupła po takim napadzie mam wystający, wzdęty brzuch jakbym była w zaawansowanej ciąży. myślę sobie - skoro już tyle zeżarłam to i tak już nic nie zrobię, za nic się nie wezmę - nie pouczę się, nie posprzętam - nie mam siły - to nie zaszkodzi, jeśli coś jeszcze zjem. i potrawię zjeść po tym wszystkim np. cały woreczek ryżu. nie jest to związane z emocjami - nie jem jak jestem np. smutna czy zestersowana. na brak zajęć też nie narzekam, mam rodzinę, znajomych, wspaniałego chłopaka (którzy oczywiście nie wiedzą o moich problemach - bo jak je niby nazwać?). jem, bo poprostu odczuwam z tego przyjemność - i tu nie ma znaczenia, że jem coś bez smaku jak np. suchy chleb bez dodatków. mój problem nie polega na tym, że jakoś się przejmuję swoim wyglądem, nie boję się, że od tych napadów przytyję. problem polega na tym, że w ten sposób w jakimś sensie rezygnuję z życia. bo po takim czymś nie mam już na nic ochoty, tylko leżeć i dalej się opychać. codziennie wieczorem obiecuję sobie, że jutro będę jeść w normalnych ilościach. zaczynam od zdrowego śniadania. zaczynam coś robić, jest ok... czasem, choć bardzo rzadko wytrwam do obiadu, na normalnych ilościach typu owsianka na śniadanie, 2 kanapki na drugie i np. jakieś jabłko, ale już od obiadu zaczyna się horror... zjadam obiad i jeśli zostanie coś w garnku to nie ma szans, żebym nie wzięła dokładki i to nie jednej... jestem w pełni najedzona, mam wzdęty brzuch, a mimo to dalej jem... nie wiem, co to "nie czuć głodu"... ja nawet jeśli jestem nażarta to odczuwam przyjemność z dalszego jedzeniai chęć dalszego jedzenia. potrawię zjeść np. 4 kotlety i całą wielką miskę (porcję dla całej rodziny) surówki. kiedyś jeszcze jakoś motywowała mnie myśl, że np. muszę przestać, bo będę się kochać z moim chłopakiem i miło by było nie mieć wydętego na maska brzucha i okropnie się nie czuć. żarcie opanowało moje życie. wracam do domu, to np. myślę tylko o tym, co zjem. moje wszystkie pasje, hobby, znajomi zeszli na dalszy plan. żarcie, żarcie, żarcie. mogę się ocjadać, a potem siedzieć sama, bo dosłownie nie potrafię wstać z łóżka po b. wzdymającym, lełnym błonnika jedzeniu. JA CHCĘ NORMALNIE ŻYĆ. dlaczego ja nie mam jakiś normalnych zaburzeń odżywiania? to niesamowite jaka ja jestem dziwaczna... popieprzona... BŁAGAM niech mi ktos powie co mam robić... mówię sobie, jest tyle wartościowych, fajnych rzeczy które mnie omijają/ominą prez to żarcie... taa, a potem idę się nażreć... ;(;(;(
×