nerwica a moi bliscy?
hmmm...
mąż wspiera mnie bezgranicznie, bezwarunkowo i w każdej chwili - odkąd tylko zaczęły się u mnie ataki.
Gdy jeszcze nie było wiadomo, co mi jest - jeździł ze mną do lekarzy, był przy badaniach, wspierał, szukał informacji wszędzie, gdzie się dało, tłukł mi do głowy, że muszę myśleć pozytywnie i że w końcu znajdziemy to 'coś' co mnie męczy i to wyleczymy...
Gdy pierwszy raz jechałam do psychiatry, przerażona i roztrzęsiona - był przy mnie, choć wiedziałam, że denerwuje się tak samo jak ja.
Od roku - bo tyle już z tym walczę - nie było ani jednego momentu, żebym - mając napad - usłyszała, że przesadzam, histeryzuję, czy że mam mu dać spokój. Niezależnie od pory dnia i nocy jest przy mnie... i prawdopodobnie tylko i wyłącznie dzięki temu ciągle się tu trzymam.
Rodzina...
heh, trudniejszy temat.
Moja mama (tata nie żyje) przyjęła do wiadomości, że jestem chora, ale nic poza tym. Żadnego 'specjalnego' wsparcia nie dostałam, generalnie pomija ten temat milczeniem... czasem mam wrażenie - na pewno mylne, bo to nie 'w jej stylu', no ale jednak mam - że jest jej ciężko zaakceptować, że ma córkę-wariatkę ( ) i dlatego nie chce podejmować tematu.
Za to ze strony obu babć i 2 ciotek mam dużo wsparcia, bo - jak się okazało dopiero, kiedy zaczęłam chorować - one wszystkie przechodziły przez to samo.... więc w pewnym sensie nerwica lękowa jest u mnie chorobą rodzinną.
Paradoksalnie największe wsparcie - nie licząc męża oczywiście - dostaję od teściowej
Co prawda ma dość szorstkie podejście pt 'no przestań, przecież jesteś zdrowa! ręce masz, nogi masz, a z głową jakoś sobie poradzisz', ale prezentuje je w bardzo... hmmm... ciepłej i sympatycznej formie (o ile ktoś zrozumie, jak można być jednocześnie szorstkim i sympatycznym ), a ja doskonale wiem, że bardzo się przejmuje moją chorobą... choćby stąd, że kilka razu słyszałam, jak przepytuje mojego męża, jak się czuję, jak idzie leczenie itd.
Za to czarną - cholernie czarną - owcą jest mój teść.
Jak usłyszał, że mam nerwicę - co u mnie, męża i teściowej wywołało paradoksalny atak ulgi, bo podejrzewano u mnie wadę serca, która 'na szczęście' okazała się nerwicowymi objawami - to stwierdził, że teraz to już mam przesr***ne, bo 'choroby psychiczne są nieuleczalne', 'nie mam po co iść do psychiatry bo on mi tylko leki przepisze i rozwali wątrobę, a nie pomoże' i tego typu teksty...
i nagle, w ułamku sekundy - z optymizmu, że to NIE JEST wada serca, że to 'tylko' nerwica, którą przecież da się wyleczyć i bezpośrednio mojemu życiu nie zagraża - poczułam się jak śmieć... jak g**no, którego nie ma sensu leczyć, bo po co... najlepiej to od razu położyć się pod płotem i zdechnąć.... :/
Takie teksty słyszałam jeszcze nie raz, więc psychicznie czułam się jeszcze gorzej... do tego zaczęły się awantury w domu, bo mąż nie mógł znieść tego, jak jego ojciec mnie traktuje i w pewnym momencie przestał być 'miły' i bronił mnie wręcz zębami i pazurami...
'Gadanie' skończyło się, kiedy u teścia wykryto raka, na szczęście we wczesnym stadium... i gdy znów usłyszałam, że 'choroby psychiczne są nieuleczalne' to się odezwałam....
'Nerwica jest jak rak - można ją wyleczyć. Po prostu nie ma gwarancji, że już nigdy nie wróci'
nie jestem z tego dumna, bo to było poniżej wszelkiej krytyki... ale chyba dało teściowi do myślenia, bo od tamtej pory nie usłyszałam ani jednego słowa o swojej chorobie. Po prostu temat przestał istnieć... za to ja na samo wspomnienie o tym człowieku mam ataki paniki :/
Reszta rodzin - obu - prezentuje albo podejście olewcze, albo - moje ukochane - 'a jakie ty masz problemy i stresy, że masz nerwicę? W TWOIM WIEKU???'
uff, ale się rozpisałam...