nie jestem w stanie nikomu sie zwierzyc w cztery oczy, wiec chociaz na forum wyrzuce z siebie to co mnie doprowadza do ciaglego smutku i refleksji, nie chce tu jeszcze uzywac slowa depresja. Moj problem to lek przed ludzmi i ogromne tchorzostwo i niesmialosc w jednym. Przez to wiele stracilem w swoim zyciu i pewnie wiele mnie jeszcze ominie. Moj lek objawia sie miedzy innymi tym ze nie potrafie nawiazac z nikim kontaktu w szczegolnosci z dziewczynami. Swojemu rozmowcy nie jestem w stanie patrzec w oczy dluzej niz 2-3 sekundy, pozniej jego wzrok mnie jakby parzyl, kul, i musze odwrocic glowe. Jedyna osoba ktorej moge dlugo patrzyc w oczy to moja dziewczyna. Swojemu ojcu nigdy nie patrze w oczy, byc moze dlatego ze kiedys bil mnie w dziecinstwie, no wlasciwie do 18 roku zycia, kiedy nie wytrzymalem i rzucilem sie na niego. Od tego momentu mam spokoj. Kiedy ide na dyskoteke odczuwam lek i bol w brzuchu, bo wszystko widze w czarnych kolorach, ze cos mi sie tam stanie. Nie ma szans zebym zagadal do jakiejs pieknej dziewczyny, wlacza mi sie jakis hamulec, paraliz i nie moge wydusic z siebie slowa, choc moj wyglad wogole nie swiadczy o mojej niesmialosci (mowia ze mam wyglad bandziora i cwaniaka). W pracy zeby nawiazac z kims kontakt musialy minac 3 miesiace, i to i tak kumpel mnie poznal z kims, bo sam nigdy bym sie zagadac nie odwazyl. Z natury jestem malomowny i zamkniety w sobie, w towarzystwie najczesciej siedze z boku i milcze, rozmyslajac. Chcialbym byc inny, byc dusza towarzystwa, wesoly. Matka zawsze dbala o mnie, niczego mi nie brakowalo, ale trzymala mnie w "zlotej klatce" Wracaj o 22 - tak mowi do dzis, kiedy mam 28 lat, nie trenuj na silowni - bo po co, nie chodz na te mordobicie (treningi sztuk walki) - bo po co, nie chodz do tych pubow, na dyskoteki to bez sensu wdychac opary papierosow przez cala noc, wszytko co zawsze robilem, spotykalo sie zawsze z krytyka matki i ojca, gdzie inni rodzice byli by z tego dumni. Myslalem ze jak bede cwiczyl na silowni, trenowal walki, stane sie pewny siebie, ale po wielu latach treningu nic sie nie zmienilo, dalej nie patrze ludziom w oczy i schodze z drogi cwaniakom, choc moglbym ich "uszkodzic" w kilka sekund, nie potrafie do nikogo zagaic, chyba ze ktos pierwszy poda reke i zagada. Najgorsze jest to , ze kiedys bylem inny. W przerwie miedzy jednym dlugoletnim zwiazkiem a obecnym, mialem jakies 2 lata kiedy hulalem, poznawalem mnostwo dziewcznyn, bylem bardzo przez nie lubiany i czulem sie uwielbiany przez kobiety i szczesliwy. To byl jedyn czas w zyciu kiedy bylem otwarty na znajomosci i bez kompleksow. Poznalem terazniejsza dziewczyne, odbilem na bok, z dala od kolegow, hulania i pomalu zatracilem wszystkie znajomosci z dawnymi kolezankami , kumple tez przestali dzwonic, i tak trwam do dzis. Teraz moja jedyna rozrywka jest komputer i chodzenie do dziewczyny. Kiedys w zlotych czasach przy kompie bylem raz na tydzien, teraz z 10 h dziennie. Dziewczyne mam wspaniala i kocham ja, ale ciagle czegos mi brakuje, chcialbym byc znowu uwielbiany przez kobiety, niestety nie mam ani odwagi ani zbyt wiele czasu (caly czas wypelnia mi dziewczyna) by to wszytko pogodzic. Jak tu osiagnac szczescie? Nie trenujac flirtu z kobietami robie sie coraz bardziej zamkniety w sobie i sfrustowany i potwornie niesmialy. Jak pokonac te wszystkie leki? Byc moze mam je w genach po ojcu ktory tez zawsze byl tchorzliwy, nigdy nie podejmowal wyzwan, zawsze uciekal przed trudnosciami, jedynie w domu byl odwazny do bicia. Matka tez zawsze byla spokojna , nigdzie nie chodzila z ojcem na imprezy. Tak sobie to tlumacze, ze z dwojga osob bez temperamentu, (nie obrazajac oczywiscie rodzicow ktorym mimo wszystko duzo zawdzieczam) wyszedlem ja - cieple kluchy, bez ambicji, nie potrafiacy nawet podniesc glosu, zeby zawalczyc o swoje. Chcialbym sie zmienic , lecz nie potrafie. Bardzo lubie przebywac z ludzmi ktorzy maja wielka charyzme, przebojowsc, poczucie humoru - czyli to czego mi brak, to juz koniec mojego zanudzania, mam nadzieje ze w koncu znajde droge do szczescia i zmienie swoj charakter