Jakiś czas temu udało mi się posklejać, ale ledwo skończyłam a rozpadłam się na nowo, gubiąc przy tym jakąś cząstkę mnie. Raczej nie da się tego ponownie połączyć. Brakuje wszystkich elementów, brakuje odpowiedniego spoiwa. Wierzyłam, że w końcu nadeszło lepsze jutro ale i to okazało się złudzeniem mającym na celu jedynie uśpić moje lęki.
Ślepo wierzyłam, że mam już to za sobą. Poranek, kiedy nie chce się wstawać, zmierzch, kiedy nie chce się jeszcze umierać, wieczór pełen obaw, noce wypełnione udręką. Myliłam się jednak. Sens gdzieś się schował, pustka powróciła a z nią setki tysięcy łez- moje małe, słone towarzyszki życia.
Za każdym razem wyginam ślepo ryj w stronę, z której lecą ciosy by móc się przed nimi obronić, ale jestem za wolna. Życie mną pomiata. Niewyobrażalnie ciężko jest iść do przodu nieustannie potykając się o złudzenia rzucane pod nogi niczym kłody. Tracę równowagę. Upadam. Nie mam już siły ani ochoty by się na nowo podnieść. Jaki w tym sens skoro następna porażka szczerzy kły i czeka tuż za rogiem by mnie pogrążyć? Praca godna Syzyfa.