Witam. Miało być krótko i węzłowato, ale, jak widać, nie jest: Najprawdopodobniej od pół roku mam depresję.
Zeby nie było za dobrze, jest też coś czego nie mam - mianowicie kogoś z kim mogłabym o tym porozmawiać. (Standardowy tekst mamuśki: jakbyś miała dzieciaka małego i długów pełno, to byś więcej niż koniec nosa widziała. Wtedy i czasu na żadne depresje nie ma)Stąd też pomysł napisania czegoś tutaj - minimalna szkodliwość społeczna, nikomu dnia szczególnie nie zepsuję, ani czasu nie zajmę (bo też i czytać żaden mus). No więc, studiuję na 4 roku na politechnice, do tej pory szło mi dobrze, żeby nie powiedzieć plus dobrze. Już nie idzie. Ale, od początku. Zawsze byłam typem Kłapouchego, znajomych kilkoro i to tylko wtedy, gdy potrzebna im była przysługa, przyjaciółek w liczbie 1.0. Niezbyt przyjemny charakter, typ chorowity, melancholijny (cytuję: "lebioda w cieniu") antysocjalny, sarkastyczny, talent zrażania do siebie ludzi, pesymizm.
Nigdy mnie nic specjalnie nie cieszyło ani nie zajmowało, entuzjazmu we mnie tyle, co i nic, ale lubiłam mieć wszystko zrobione poprawnie i na czas, zawsze jakaś satysfakcja z tego była. Jakby to ująć, I wasn't happy, but occasionally, I was content. I to właśnie uczucie zadowolenia, występujące od czasu do czasu, wrażenie że jestem potrzebna, że coś potrafię i wiem, to było wszystko, co mnie trzymało przy życiu. Do czasu. Pierwszy raz miałam depresję (?) po nieudanym starcie na matematykę na UJ. Rzuciłam, zajęłam się pracą w domu. Przeszło na jakiś czas.
Teraz, od ponad pól roku nasilają się objawy, które sprawiają, że nawet i to uczucie zadowolenia zanikło. Zniechęcenie, znudzenie, zmęczenie bez powodu, ciągłe bóle głowy i duszność, chęć ucieczki przed rzeczywistością - to było najpierw. Skutki: zaniedbywanie obowiązków na studiach, narastające poczucie winy z tym związane.
Potem już tylko gorzej: Ojciec miał udar. Ogromny stres, no więc znów ucieczka (w książki, w internet), i znów poczucie winy. Potem bezpodstawne lęki, wręcz przerażenie, olbrzymie poczucie winy, bezsensu, bóle głowy, kłucie w sercu i klatce piersiowej, niechęć do działania, nawet do wstania z łóżka. Najbardziej dręczy mnie to właśnie ciągłe poczucie winy i beznadziei, spadek koncentracji - stąd też nawarstwiające się problemy na studiach, które (surprise, surprise) pogłębiają poczucie winy i rozpacz. Całość obiektywnie nie ma żadnego sensu, to co czuję (samotność, bezsens, wina, przerażenie, rozpacz) jest niewspółmierne do rzeczywistych problemów (studia, zdrowie ojca).
Są godziny, i dni w które czuję się lepiej (obojętność, zepchnięcie problemów na dalszy plan) ale to niczego nie rozwiązuje. Nie umiem niczego zacząć, brak mi systematyczności, nic nie daje zadowolenia. Mama chyba nie rozumie w czym problem, uważa że leki niczego nie rozwiążą, że to ja muszę się "zebrać w sobie" ma dość słuchania (próbowałam ze 3 razy mówić, co czuję) dziwi się niepowodzeniami. Siostra sama miała depresję, ale bała się leczyć, po jakimś czasie trochę przeszło. Więc przestałam o tym mówić, udaję że jest jak dawniej. Ale nie jest, chwilami wręcz chce mi się wyć. Zyć natomiast, chce mi się coraz mniej. Trzyma mnie poczucie obowiązku, fakt, że rodzice, jakby to ująć, zainwestowali we mnie, i należałoby się jakoś odwdzięczyć.
Być może to nie jest dobre miejsce żeby o tym wspominać, nawet nie wiem, czemu miałoby to służyć, ale nie mam już siły dusić w sobie tego wszystkiego. Nie bardzo wiem, co robić, nie bardzo mam siłę, żeby robić cokolwiek. No więc siedzę, czując absurdalną rozpacz, i słucham jak rzeczywistość skrzeczy.;] Jakieś sugestie?