Witam wszystkich,
Od około roku zmierzam sie z problemem mojego narzeczonego.
Wydaje mi się, a raczej jestem przekonana, że ma nerwicę natręctw. Nasze wspólne mieszkanie podzielone jest na sfery czyste i brudne, To co jest "czyste" można dotykać, a to co jest "brudne" można dotknąc tylko jeśli bardzo się uważa i potem umyje ręce. Jezeli cos, co jest wyprane np. spadnie na podloge, albo dotknie "brudnego" ubrania lub osoby, musi byc prane jeszcze raz, itd.. Nasze zycie jest podporzadkowane temu systemowi, ja jestem podporzadkowana temu systemowi (kiedy dotkne cos czego nie powinnam jestem wulgarnie przez niego wyzywana, on straszy, ze przeze mnie sie zabije, ze go wykanczam itp.) Zaczelo sie to wszystko kiedy zamieszkalismy razem. Jestesmy daleko od rodziny, dawnych przyjaciol, przez kilka miesiecy coraz czestsze awantury o "brud" stawaly sie dla mnie coraz normalniejsze. Nikt na zewnatrz, oprocz kilku moich przyjaciol nie zna sytuacji, nikt z mojej ani jego rodziny nie wie, w jakim zyjemy koszmarze. On nie chce sie leczyc, chce miec spokoj, ale nie chce sie leczyc! Nie chce, zeby to co uwaza za brudne stalo sie nagle czyste. Dlaczego jeszcze z nim jestem? Nie wiem, nie chce z nim byc, ale boje sie go z tym wszystkim zostawic, boje sie, ze naprawde cos sobie zrobi. On nie ma tu przyjaciol, rodzina jest daleko, zreszta raczej nie zwroci sie do nich o pomoc. Czy powinnam czuc sie za niego do tego stopnia odpowiedzialna, zeby rezygnwac z wlasnego dobra na koszt bycia przy nim? Blagam o jakis glos rozsadku