Witajcie!
Poczytałam sobie Wasze posty i tak sobie myślę, że jestem szczęściarą...
U mnie jest tak: wczoraj cały dzień czułam się dobrze. Byłam w pracy, wydurniałam się z psem, odwiozłam faceta do pracy i przebomblowałam cały wieczór. Poszłam na spacer, nawdychałam się świeżego powietrza, a po powrocie do domu chciałam łyknąć sobie nospę, bo mnie troszkę pokurczyło. I ta nieszczęsna nospa, mała żółta tableteczka, wpadła mi między inne leki. Próbowałam ją wydłubać, ale uciekała... No i wtedy mnie dopadło. Zagotowało się we mnie, wywaliłam na podłogę wszystkie leki, a kiedy kucnęłam, żeby je pozbierać poczułam znajome mrowienie w... pośladkach i gorąco w plecach, tyle głowy i uszach.
Warknęłam na psiura, żeby spadał na miejsce i biegiem do łazienki, okno na oścież, żeby się dotlenić. Niewiele pomogło.
Zwinęłam się w kulkę na kanapie, przykryłam kocem i tak leżałam, z kulą lodową gdzieś tam w środku, wstrząsana silnymi dreszczami.
Dziś, do popołudnia, byłam rozbita i rozdygotana od środka.
I tak to u mnie jest. Krótki napad wściekłości, zlodowaciała kula, z myśli jak zabijam kogoś kto mnie wkurzył..., dreszcze i lęk przed tym, że kiedyś naprawdę to zrobię. Płacz, płacz, płacz. I świadomość, że mój pies się mnie boi, bo chociaż nic mu nigdy nie zrobiłam (prędzej zrobię coś sobie, aby nic nie zrobić jemu), to on czuje moją agresję i ucieka w kąt
...Szczęściarą, bo nie mam takich lęków jak Wy. Wychodzę z domu, ciągnie mnie do ludzi i dużo się śmieję z błahych powodów.
Cieszę się, że do Was trafiłam. Jesteście naprawdę wielką pomocą i ogromnym wsparciem. Mam nadzieję, że wszyscy sobie poradzimy z tą dżumą naszych czasów.
Pozdrawiam :)