Skocz do zawartości
Nerwica.com

takajatam

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez takajatam

  1. Z góry przepraszam, będzie długo i męcząco: Mam 26 lat. Czasem przypominam sobie stare czasy i nie mogę uwierzyć, jak bardzo zmieniło się moje życie. Byłam bardzo aktywna: szkoła, potem studia, dodatkowe zajęcia - nie były dla mnie problemem, wręcz je uwielbiałam. Angażowałam się w wolontariat, imprezowałam po kilka nocy w tygodniu, biegałam na koncerty, zjeździłam z ówczesnym chłopakiem/dziś narzeczonym całą Polskę i pół Europy na stopa...heh I nagle wszystko się skończyło, może nie nagle, ale że tak powiem: wkroczyłam na równię pochyłą. Dodam, że kiedyś nie myślałam o "tym, co się może stać", nie skupiałam na zdrowiu i samopoczuciu...po prostu żyłam pełnią życia. Nawet kiedy zdarzyło mi się zemdleć w kościele, nie przejęłam się i tego samego dnia wieczorem potrafiłam wyjechać ze znajomymi na biwak. W sumie nie wiem co było punktem zwrotnym Ale chyba to, jak pewnego dnia źle się poczułam na uczelni. Siedziałam jakby nigdy nic na wykładzie i nagle poczułam jakbym zaraz miała zemdleć. W panice pobiegłam do łazienki i kranu z zimną wodą - nic się nie stało, ale po powrocie do domu czułam dziwny lęk. Przypomniałam sobie różne sytuacje z przeszłości: typu wspomniane omdlenie (kilka ładnych lat wcześniej heh), nagłe niezwykle strresujące dostanie mocnego okresu, jakieś tak kłucia serca kiedyś - ogólnie wszelkie niemiłe sytucje quasizdrowotne jakie mi się kiedykolwiek przydarzyły. I nagle zaczęłam je demonizować oraz nabrałam pewności, że się powtórzą albo że nadejdą o wiele gorsze problemy... Od tego czasu zaczęłam śmiesznie skupiać się na własnym samopoczuciu i zauważyłam takie np objawy: podwyższone tętno, kłucia w głowie, kłucia serca, nudności, nagłe uczucia gorąca lub chłodu, dławienie w gardle...ogólnie masę objawów o jakich pełno na tym forum. Nie wiem czy wcześniej ich nie miałam czy po prostu nie zwracałam uwagi. W każdym razie doprowadziłam się do stanu, kiedy pojedyncze, obiektywnie delikatne zakłucie serca powodowało myślenie, że to początek drogi ku śmierci albo co najmniej utracie przytomności. W międzyczasie doszły komplikacje z miesiączkami, stały się nieregularne i bardziej obfite: zaczęłam się maksymalnie stresować, że "zaleje mnie krew w miejscu publicznym i wszyscy zobaczą" itp. Później doszedł lęk przed porażką (w wielorakim rozumieniu), kompromitacją w miejscu publicznym (też na wielu płaszczyznach). Zaczęłam myśleć, że tak naprawdę nikt (poza moim facetem) mnie nie lubi, że ludzie się ze mnie śmieją kiedy mnie nie ma, że tak naprawdę nie umiem nic i nie mam szans by po latach spojrzeć na swoje życie i powiedzieć że było szczęśliwe i pożyteczne. Oczywiści wszystko to nie pojawiło się z dnia na dzień, ale obecnie sytuacja wygląda następująco: 1. miewam często wszelkie somatyczne objawy nerwicowe, 2. nawet jak nie miewam, włącza mi się myślenie, że zaraz się pojawią - i oczywiście pojawiają się (nie umiem nad tym myśleniem zapanować) 3. wydaje mi się, że ludzie mnie nie lubią, przez co w sumie w myśl zasady "Jak kuba Bogu.." przestałam lubić ludzi i staram się ograniczać kontakty interpersonalne do minimum 4. problemem jest dla mnie wyjście do sklepu, kościoła, kina..w jakiekolwiek miejsce publiczne - zupełnie zmieniłam życie, stałam się totalnym odludkiem 5. nie umiem cieszyć się życiem bo ciągle gdzieś mam ten strach, że coś się złego stanie mi lub bliskim. Kiedy łapię się na tym, że jest ok, od razu jeszcze bardziej boję się nagłej zmiany na gorsze, 6. przypisuję sobie każdą prawie chorobę o jakiej słyszę - ale panicznie boję się też lekarzy i "wyroku" (wiem jak śmieszne to brzmi) przez co unikam nawet głupiego badania krwi, ... i jeszcze parę podpunktów, które teraz nawet nie przychodzą mi do głowy, ale przypomną się jak skończę pisać :) Cała męczarnia trwa już jakieś 4 lata i jest coraz gorzej. Studia cudem udało mi się skończyć (nawet z 5 na dyplomie) – ale jechałam już chyba na opinii wypracowanej sobie wcześniej. Rzuciłam wolontariat i dobrą pracę, jaką dostałam po studiach, bo nie radziłam sobie z napadami lęku. Relacje przyjacielskie zeszły do poziomu luźnych lub zamrożonych – ile można wykręcać się od spotkań nie tłumacząc szczerze o co chodzi…Doskonale rozumiem swoją śmieszność i żałosność, dlatego starałam się zawsze jakoś lawirować, byle tylko nikt nie dowiedział się, że mam tak wstydliwą przypadłość. Wolałam wyjść na chama, niż powiedzieć koleżance, że nie przyjadę, bo na myśl o wyjściu z nią na zakupy dostaję palpitacji serca. Przestałam prowadzić aktywne życie, biegać na siłownię i zdrowo jeść (jak tu się wybrać na bazarek warzywny jak serce szaleje) – przez powyższe roztyłam się i objawy są oczywiście mocniejsze. Zdaje sobie sprawę, że wybrałam złą drogę: zamiast walczyć jak było o niebo łatwiej, zaczęłam iść na łatwiznę i olewać to czego zrobić nie muszę..a do listy „nie muszę” dodawałam nawet rzeczy jakie nie powinny się na niej znaleźć. Bogu dzięki mam ogromne wsparcie w narzeczonym (w sumie jedyna stała w moim życiu i wiem, że to ta najważniejsza), jemu mogę powiedzieć o wszystkim, budzić go w nocy z prośbami żeby sprawdzał mi tętno itp. Ale ile tak można, czuje, że marnuje mu życie, nie w takiej dziewczynie się zakochał… W tej chwili sytuacja wygląda tak, że jest ze mną coraz gorzej. Wynajmujemy mieszkanie, ale praktycznie jestem na utrzymaniu faceta bo obecnie nie pracuje. Boję się życia najogólniej mówiąc i nienawidzę tego stanu rzeczy. Mam strasznego doła, że lekkomyślnie rzuciłam pracę – teraz nie mam szans na równie dobrą, a myśl, że miałabym ze swoim lękiem pracować w jakimś markecie chwilowo (o ile łaskawie mnie przyjmą) dobija mnie. Boję się, że nie mam nawet 30stki a już zmarnowałam życie i nawet nie zauważyłam jak i kiedy. Już naprawdę nie wiem jak wrócić do dawnej siebie i jakoś powoli odbudować życie. Wiem tylko, że bardzo chcę i czasem jeszcze czuję, że mam potencjał… Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca..od samego wypłakania się jakoś lżej chociaż na chwilę. Pozdrawiam.
×