Skocz do zawartości
Nerwica.com

codalejrobic

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez codalejrobic

  1. Tak jakbym czytał o sobie samym, aż łezka mi się w oku zakręciła. Jedyna różnica między nami polega na tym, że ma 24 lata oraz drogi, które doprowadziły mnie do takiego stanu są troszkę odmienne. Dzień w dzień zastanawiam się co dalej z sobą robić, ciężko skupić się na czymkolwiek innym. Nie wiem czy to odpowiednie miejsce na moją "story", no ale postaram się ją jak najbardziej streścić. Może dla kogoś kto ma problemy mniejszego kalibru będzie to jakieś pocieszenie. Nigdy nikomu nie zwierzyłem się ze swoich kłopotów, tłamsze je od 10 lat we własnej głowie, ostatnio zaczęło mnie to przytłaczać niemiłosiernie. Jeśli ktoś spotkał się z podobnymi przypadkami i będzie wiedział jak mi pomóc będę bardzo wdzięczny. Zacznijmy od samego początku, nie jestem polonistą, składnia będzie prosta i niechlujna, wybaczcie. Pochodzę z klasycznej rodziny czteroosobowej (mama, tata, brat i oczywiście ja sam). W pewnym okresie życia (tak do 7 klasy podstawówki) było wyśmienicie. Miałem masę przyjaciół, kolegów, koleżanek, istna bajka. Częste zabawy, nigdy nie miałem kłopotów z nauką (jeden z najlepszych w swojej klasie), wszystko wydawało się takie proste, idealne. Razem z bratem byliśmy przez rodziców traktowani na równi, tzn. jeśli jeden coś dostał to i drugi. Temat mojego brata zasługuje na odrębny wątek, postaram się połączyć obydwie historie. W ogóle moja rodzina jest świetnym przypadkiem dla kogoś kto zajmuje się psychologią, jedne wydarzenia powodowały kolejne, aż żal człowieka ściska. Od 7 klasy zaczęło się "kiełbasić", okres dojrzewania w moim przypadku wymknął się spod kontroli, chociaż prawdę mówiąc nigdy nie był kontrolowany. W przeciwieństwie do innych kolegów zacząłem mieć duże problemy z trądzikiem, nie było to kilka krostek, miałem wysypy, które w późniejszym czasie pozostawiły blizny. Obecnie jak patrze w stecz to właśnie było głównym powodem mojej psychozy, no ale kontułujmy. Tendencje do trądziku odziedziczyłem po ojcu. Pomimo 50-ki na karku dalej coś mu tam wyskakuje, ma szczęście, że tylko na plecach. Z tym samym problemem borykał się mój brat (do tej pory również ma blizny i wysypy). Ja z bratem stanowiliśmy istne przeciwieństwa. Sam interesowałem się sportem (uwielbiałem grać w piłkę), pasjonowałem się zoologią (robaczki, psy, koty, rybki i reszta zwierząt wszelakiej maści - normalnie zwierzęta same się do mnie kleiły), jak wcześniej wspomniałem nauka nie stanowiła żadnego problemu (do pewnych granic:), życie towarzyskie tętniło. Brat z kolei był zawsze wyciszony, miał mało kolegów, przeważnie utrzymywał kontakty z tymi, których sam przyprowadzałem (taki stan i jego przycisnął do ziemi). Jego pasja zawsze była elektronika, od najmłodszych lat wszystko rozkręcał (chyba dlatego nigdy nie miałem żadnej działającej zabawki), w dodatku on w przeciwieństwie do mnie był wybitnie uzdolniony (jeden z najlepszych w szkole). Matematyka, fizyka, nie stanowiły dla niego żadnego problemy, zawsze brał udział w jakiś konkursach, dużo czytał, cała biblioteczka praktycznie zawalona jest jego literaturą. To wszystko okupione było ograniczonym życiem towarzyskim, praktycznie nigdzie nie wychodził, cały dzień przesiadywał dłubiąc w elektronice i szlifując swój talent. Na domiar złego, takie zachowanie odbijało się na mnie. Mieliśmy wspólny pokój, który wyglądał jak warsztat. Wszędzie porozrzucane graty, zawsze bałagan, ciągły "smród" z lutowania, które jak mniemam nie pozostawiło śladu na moich płucach (brata również), ale o tym później. To był pierwszy powód izolacji od rówieśników, wstydziłem się kogokolwiek zaprosić do takiego syfu, dlatego większość dnia spędzałem u innych osób bądź na podwórku, z dala od niezdrowej atmosfery. Już w tym czasie zacząłem obserwować niepokojące objawy zachowania moich rodziców (w szczególności ojca). Nie byliśmy bogaci, ale też nie przymieraliśmy głodem. Jednak większość pieniędzy było wpompowywane w mojego brata, książki, zestawy, urządzenia elektroniczne, na to zawsze znalazły się pieniądze. Można powiedzieć, że mój rozwój został zepchnięty na dalszy plan. Na domiar złego trądzik zaczął mnie izolować od wszystkich. W czasach, kiedy koledzy szukali sobie dziewczyn, łączyli się w "pary" rozwijali emocjonalnie, ja postanowiłem przeczekać okres niesprawiedliwości. Niestety okres ten przeciąga się po dziś dzień. Już bardzo dawno temu (8 klasa podstawówki) doszedłem do wniosku, że ja nie przechodzę trądziku jak większość nastolatków/nastolatek, ja po prostu na niego choruje (dotyka to ok. 5-10% społeczeństwa). Czym to się objawia? U mnie zawsze wyskakuje, ale nigdy nie schodzi. Powodów tego mogą być tysiące: stres, problemy z trawieniem, hormonami, ciężko zdiagnozować. Niby nie powinienem się przejmować, racja, niestety nie miałem wsparcia u rodziny w pozbyciu się tej przypadłości. Co z tego że są leki, masa leków, wszystko wymaga nakładów finansowych. Niestety większość kasy rodzice ładowali w brata, ja słyszałem tylko zdanie: "Nie przejmuj się, z wiekiem przejdzie", chociaż sam od zawsze wiedziałem że nigdy, samo nie zejdzie. W miarę swoich możliwości finansowych próbowałem to zaleczać, hamować rozprzestrzenianie się (na twarzy - przecież to nasza wizytówka). Tylko, że w tak młodym wieku dużego pola manewru nie miałem. Z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej, ojciec zamiast pomagać zaczął narzekać, kiedy wreszcie wydorośleje, ileż można wydawać na mazidła (chociaż dawał dosłownie śmieszne pieniądze). Jakoś sobie radziłem, dzięki kolegom można zdziałać cuda. Nadszedł czas wyboru szkoły średniej. Brat (rok starszy) wybrał się do technikum elektrycznego. Już w tym wieku miałem nie lada dylemat, poważnie zastanawiałem się nad pójściem do jakiejkolwiek pracy, byle zarobić na leki. Problem w tym, że wstyd mi było przyznać się komukolwiek, że mam takie problemy. Pod względem nauki byłem najlepszy w klasie, każdy oczekiwał ode mnie wyboru dobrej, wymagającej szkoły. No i cóż miałem robić, poszedłem w ślady brata, wybrałem technikum (jedna z dwóch najlepszych szkół w mieście), pomimo, że elektronika to nie jest moja branża. Dlaczego tak postąpiłem? Z kilku powodów. W szkole typowo męskiej mało osób dogryzałoby mi w związku z moją chorobą (i faktycznie tak było, każdy to olewał), miałem blisko, praktycznie te same podręczniki co brata, czyli nie byłoby problemów z zakończeniem edukacji. Z drugiej strony, jeśli chodzi o pomoc naukową na brata mogłem zawsze liczyć, ale jeśli chodzi o prawdziwe życie, niestety mam wrażenie że był bardziej ograniczony ode mnie. W głębi serca zawsze pragnąłem rozwijać się w kierunku zoologicznym, co jest moją pasja po dzień dzisiejszy. Niestety takich konkretnych uczelni w mojej mieścinie nie było, a że starzy oszczędzali na moim zdrowiu to nawet nie miałem odwagi i siły ich pytać o finansowanie edukacji. Wybór tej uczelni to był pierwszy poważny błąd w moim życiu, aczkolwiek był on jeszcze możliwy do wyprostowania w późniejszym czasie, wszak szkoła średnia nie determinuje tego co będziemy robić w przyszłości. No ale straciłem bezpowrotnie pięć lat. Pięcioletni pobyt w technikum dołował mnie bardzo. Musiałem uczyć się rzeczy, które kompletnie mnie interesowały, wszystko odbywało się na zasadzie 3xZ (zakuj, zdaj, zapomnij). Na domiar złego zaczęło się psuć coś między rodzicami. Ojciec stał się nerwowy (chociaż o ile dobrze pamiętam zawsze taki był), znęcał się nad całą trójką psychicznie i fizycznie. Manto po zebraniach to była podstawa, do tego wyzwiska i kupa innych dziwnych zachowań o których nie warto pisać. Po jakimś czasie doszło do tego, że zaczął dogryzać matce, wyzywać ją, czasami nawet kopać, ciągle powtarzał że zmarnował sobie przy niej życie itp., nigdy nie doceniał tego że ma naprawdę dwóch zdolnych synów, niejeden ojciec by mu pozazdrościł. Ciągłe kłótnie, awantury wyniszczyły chyba wszystkich, nawet i ojca, od którego wszystko się zaczęło. Sam starałem się jakoś w miarę normalnie funkcjonować, kontynuowałem naukę, większość czasu spędzałem z kolegami, na boisku, byle z dala od domu. Niestety ciągle izolowałem się od dziewczyn, wstyd mi było, że w takim wieku dalej borykam się z trądzikiem, do tego cała sytuacja w domu nie napawała optymizmem. W II klasie technikum straciłem swojego najlepszego przyjaciela (który prawdę mówiąc zastępował mi towarzysko brata, znaliśmy się od małego). To był prawdziwy cios, przestałem ufać ludziom. Nie dość że nigdy nie mogłem liczyć na rodzinę w sprawach zdrowotnych to jeszcze spotkał mnie taki przykry zawód z przyjacielem, prawdziwa załamka. Okres szkoły średniej można powiedzieć że przewegetowałem emocjonalnie, intelektualnie, finansowo. Pomoc finansową rodziców ograniczyłem do dosłownego minimum, tylko tyle co na książki i dosłownie parę ciuchów. Tyczy się do głównie "chorego" ojca, którego zacząłem nienawidzić z całego serca, nie dość że zaczął na mnie oszczędzać to jeszcze w domu nie dawał spokoju. Ze względów finansowych przestałem udzielać się społecznie, rozwijać. Z wesołego, towarzyskiego chłopaka stałem się moim bratem z lat młodości, przestałem wychodzić z domu. Postanowiłem, że nigdy nie założę rodziny, nie będę miał dziecka, no nie mam odwagi przekazać komuś takich spapranych genów. Trzeba to odciąć, nie chciałbym żeby ktokolwiek przechodził przez to co ja przeszedłem, wolałbym kogoś adoptować. Zapomniałem nakreślić postać mojego ojca. Człowiek z wyższym wykształceniem, inteligentny, umysł techniczny, dobra praca, daje sobie rade w życiu pomimo tego jakim jest ciężkim przypadkiem. Czemu ciężkim? Przeczytajcie wyżej, do tego sam nie utrzymuje kontaktów praktycznie z nikim, nie ma kolegów, przyjaciół, odizolował się od rodziny (odwiedza ich sporadycznie, ale tylko ze swojej strony). Do rodziny ze strony matki praktycznie nie jeździ, chyba wstydzi się tego że nie na niej wyżywał. Jego rola w domu ogranicza się do pójścia do roboty, opłacenia rachunków i przeleżenia na wyrku. Teraz opiszę zajście, które jeszcze bardziej oddaliło mnie od ojca. Kiedyś (czasy technikum) wybieraliśmy się na imprezę rodzinną (bodajże 18 siostry ciotecznej), wyjazd planowaliśmy w komplecie. Jak to zwykle bywało, ojciec skwaszony, przed każdym wyjściem do kogoś zawsze stwarzał problemy, wykłócał się. Nie inaczej było i tym razem, niestety przesadził i zastosował przemoc fizyczną wobec mojej matki. No i nie wytrzymałem, byłem już w takim wieku że mogłem wreszcie zareagować. Sprowadziłem go do pionu, niestety od tej pory wydaje mi się że niewiele dla siebie znaczymy. Ojciec był jedyną osobą, która mogła mi pomóc finansowo w walce z chorobą (matka zarabiała niewiele, większość wydawała na jedzenie), tylko że zamiast pomagać jeszcze bardziej dobijał (bardziej dbał o własny samochód niż o zdrowie moje, swoje, całej rodziny). Będąc w piątej klasie technikum brat wybrał się na studia dzienne w innym mieście. Wynajęcie mieszkania, kasa na życie, na jego rozwój jakoś fundusze się znalazły. Dziwne, ja nie mogłem się doprosić niewielkiej kwoty na uratowanie swojego zdrowia. Życie bywa okrutne, jeszcze gorsze jak nie możesz liczyć na najbliższą rodzinę. Brat wyjechał, kaska do niego spływała, to ja musiałem ciągle wysłuchiwać jak to w domu ciężko, że na nic nie ma, jaki to tatuś pokrzywdzony itp. Przez to zacząłem mieć masę innych problemów zdrowotnych, boląca głowa, zęby, teraz czasami płuca. Do lekarza nie chodziłem bo leki nie rosną na drzewie. Zbliżała się końcówka piątego roku, wreszcie koniec tej katorgi, poważnie zacząłem zastanawiać się nad podjęciem pracy. Niestety na głowę spłynęły kolejne problemy. Jak się okazało brat zawalił studia, załamał się, myślał o samobójstwie (do domu wysłał nawet testament). No ręce mi opadły, wrócił do domu, pokręcił się po psychologach, nałykał multum tabletek i jakoś stanął na nogi. Znalazł wreszcie pracę w zawodzie, dobrze zarabia. Ja popełniłem kolejny błąd w swoim życiu (jeszcze większy niż poprzednio) i poszedłem na studia techniczne w swoim mieście. Miałem nadzieję, że skoro brat stanął na nogi, ma dobrą pracę, to teraz rodzice zaczną inwestować we mnie. Pomyliłem się, brat poszedł na studia zaoczne, ojciec co wyjazd dorzuca mu kasy. Poznał sobie dziewczynę przez neta, pojechał do niej 2x i wyskoczył ze ślubem. Oczywiście pieniądze na jego potrzeby się od razu znalazły, i jak tu być zdrowym w takim domu? Teraz są już po ślubie cywilnym, lada dzień będzie kościelny i weselisko. A ja ledwo kończę 4 rok studiów, które kompletnie mnie nie interesują. Teraz próbuje dociągnąć wszystko do końca, nie mogę sobie pozwolić na zmarnowanie kolejnego okresu w życiu. Do tego dochodzi zryta psychika, sporo blizn na twarzy, inne problemy zdrowotne. Nigdy nie miałem dziewczyny, chociaż zdarzały się przypadki, że to płeć żeńska interesowała się mną, ale zawsze odpuszczałem. Nie chce się w nic angażować póki nie doprowadzę się do normalności. Nie szukam roboty, bo wiem że jeśli ktoś będzie chciał mnie zatrudnić (byle gdzie) na stałe to bez wahania pierdzielne to wszystko. Nie po to przesiadywałem nad durnymi książkami żeby wszystko przerwać. Z drugiej strony jestem w takim wieku, gdzie powinienem planować założenie rodziny, ale jak zakładać rodzinę nie mając żadnego wsparcia od swojej własnej i kupę problemów? Szkoda mi tych 10 lat, szkoda mojego potencjału. Nigdy nikt nie dał mi chociaż jednej szansy by wrócić do normalności, by rozwijać swoje zainteresowania. Nie wiem co robić po studiach, ciężko mi będzie kręcić się za pracą w branży, która nie sprawi mi najmniejszej przyjemności. Wiem jedno, jeśli po zakończeniu studiów dalej będę w takim stanie od razu zapisuje się do jakiegoś psychologa i uciekam na terapie grupowe. Przesiadywanie w samotności nikomu w niczym nie pomorze. Osobiście należę od osób towarzyskich, niestety taki splot wydarzeń jaki wyżej przedstawiłem okazał się zbyt dużym obciążeniem. Przepraszam za dość długi opis, ale może dla niektórych okaże się że nie mają wcale tak strasznie w życiu i są dużo cięższe "przypadki". Chociaż sam wiem, że są ludzie którzy mają gorzej ode mnie. Świat bywa czasami okrutny.
×