Skocz do zawartości
Nerwica.com

Dolor

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Dolor

  1. Wydaje mi się, że wszelkie niewyjaśnione kwestie, niedomówienia, świadomość ich istnienia, w konsekwencji ciągłe gdybanie "co by było gdyby" nie pozwala nam o tej drugiej osoby wyrzucić z pamięci, z podniesioną głową patrzeć w przyszłość. Nawet jeśli wszelkie kwestie w momencie rozstania są wyjaśnione (o ile można mówić o takich w przypadku końca związku, w którym cały czas cierpiała przynajmniej jedna strona), to nasz umysł nie przyjmuje tego do świadomości i karze nam wciąż odczuwać jakiś niedosyt, poczucie niespełnienia, goryczy - same negatywne rzeczy, które jednak podtrzymują jakąś więź z (już nie) drugą połówką. Tak było i jest teraz w moim przypadku wcześniej tu opisanym. Donkey, zdaję sobie sprawę, że niezwykle trudno o coś co by Cię miało jakoś pocieszyć, podbudować w okolicznościach jakie opisałaś. Ktoś bliski, z rodziny powiedział mi coś, co mimo bólu jaki odczuwałem i odczuwam, dało mi w dużej mierze do myślenia, spojrzenia na sprawę z pewnego dystansu. Powiedział mi, że w takiej sytuacji, w jakiej się znajduję, muszę zrobić mały rachunek sumienia: czy na pewno zrobiłem wszystko, co mogłem, aby związek ten utrzymać? Jeśli tak - a często uświadamia nas o tym zaufana osoba, której ze wszystkiego się zwierzymy -to związek ten miał szans, ba nie powinien przetrwać, gdyby trwał cały czas, to nie dawał by nam tego, co normalny związek dawać powinien. I naprawdę na dłuższą metę lepiej, że się skończył, bo im dłużej go ciągnęliśmy, tym gorzej dla nas. Z tego co widzę, Ty robiłaś wszystko, ba robiłaś jeszcze więcej, wprost proporcjonalnie więcej cierpiąc. Widzę, że naprawdę chciałaś... i na prawdę nie powinnaś tego rozpamiętywać, tym bardziej mieć do siebie jakichkolwiek pretensji, żalu. Ja całkiem niedawno rozstałem się z moją dziewczyną ostatecznie. Po trzech latach cierpienia, czarnych myśli, zamknięcia się na świat, negatywnego oddziaływania na wszystkich, którzy mnie kochali - po trzech latach rozstań i powrotów, w końcu to zakończyłem. Włada mną przekonanie, że zmarnowałem w ten sposób najpiękniejsze lata swojego życia, które powinny mi upłynąć na czerpaniu z niego garściami. Jednak w głębi duszy czuję, że stało się to, co miało się stać. To piękna, mądra dziewczyna, nie chcę wierzyć, że zadawała mi tak potworny ból złośliwie. Być może inaczej pojmuje związek, być może nie dojrzała do tego by się w takim znajdować, nie wiem - jej charakter na zawsze pozostanie dla mnie zagadką. Może znajdzie chłopaka, który da jej to, czego chce. Widocznie nie dane nam było czuć się ze sobą szczęśliwymi, mimo najszczerszych chęci (przynajmniej z mojej strony). Czuję się bardzo źle, jednak staram się coś z tym zrobić. Donkey, w pewnym sensie nasze sytuacje są takie same. Musimy zdać sobie sprawę, że związek między dwojgiem ludzi, to posiadanie partnera/partnerki, których kochamy, którym ufamy, ale i od których musimy otrzymywać miłość i zaufanie. Skończmy w końcu z tym mitem lansowanym tak często w filmach, w muzyce - że wielka miłość = cierpienie, gdzie zawsze kochankowie schodzą się pomimo tysiąca przeszkód w najróżniejszych postaciach. Być może w pojedynczych przypadkach tak było, ale to rozumowanie skrajnie niewłaściwe. Wmawiamy sobie, że nasz związek warty jest tego wielkiego cierpienia, że skoro je odczuwamy, to znaczy, że między nami naprawdę jest uczucie, kiedyś za ten cały ból dostaniemy nagrodę w postaci idealnego związku z tą drugą osobą. Tak jednak nie jest, a cierpienie w istocie oznacza, że w związku jest bardzo źle - jakby banalnie to nie brzmiało, my nie potrafimy przyjąć tego do wiadomości. Nic nie jest warte zadawania sobie świadomego cierpienia przez tak długi okres, to nigdy nie przyniesie nam wymiernych korzyści. Jest ciężko, ale nie mam zamiaru na kolejne lata się pogrążać. Odnawiam kontakty ze znajomymi i przyjaciółmi, od których na czas trwania w moim toksycznym związku się oddaliłem. Cieszę się z drobiazgów. Stawiam sobie mniejsze i większe cele, do których staram się dążyć. Staram sobie znaleźć jakieś zajęcie. Wciąż jest jeszcze sporo rzeczy, które muszę zrobić, by móc powiedzieć, że w życiu coś osiągnąłem. Mam 23 lata - stanowczo za mało, by nachodziły mnie jakiekolwiek refleksje o zmarnowanym życiu. Są gorsze momenty oczywiście, w których wszystkiego tego nie potrafię sobie wmówić, ale walczę o to by było ich jak najmniej. Tak samo jak każdy inny, mamy prawo - Ty i ja, do związku, z którego możemy czerpać miłość i radość, a nie takiego, do którego wkładać będziemy maksimum uczucia, zaangażowania i cierpienia nie dostając nic w zamian.
  2. Witam wszystkich. Cieszę się, że udało mi się znaleźć forum o takiej tematyce, miejsce gdzie mogę poniekąd anonimowo podzielić się z innymi moim problemem. Jak w temacie, mój wielki problem dotyczy "toksycznego związku". Mam pełną świadomość, że wiele takich związków da się zawrzeć w klamrze konkretnego schematu, jednak na swój sposób pewnie każdy jest inny. Ja z moim zmagam się już trzeci rok, choć oczywiście z dłuższymi przerwami, po rozstaniu i powrocie, w związku pewną dziewczyną. Gdy wszystko się zaczęło miałem 20 lat, ona jest dwa lata młodsza. To bardzo ładna, mądra i dobrze wychowana dziewczyna, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, choć jej charakter koniec końców jest dla mnie nie do końca zrozumiały. Znaliśmy się ok trzech lat, zanim zostaliśmy parą. Pewnym problemem było to, że nie mieliśmy możliwości spotykania się codziennie, bo dzieliła nas dosyć spora odległość (ok 300 km). Pochodziliśmy natomiast z tego samego miasta i widywaliśmy się zawsze w święta, wszelkie wolne dni nauki szkolnej itd. Dlatego też, mimo że wpadliśmy sobie w oko od pierwszego poznania, przez dłuższy czas utrzymywaliśmy po prostu znajomość, choć w jej trakcie dosyć dobrze się poznaliśmy (tak mi się przynajmniej wydaje). Wiedziałem, że bardzo jej się podobam - nie tylko sam o tym mogłem się przekonać po jej zachowaniu wobec mnie - była tak zdeterminowana by być ze mną, że zwierzała się ze swojego uczucia naszym wspólnym znajomym wiedząc, że mi o tym powiedzą. Przez jakiś czas odrzucałem tę myśl. Po pierwsze - odległość, choć nie wydawało mi się to aż tak ogromną przeszkodą, w istocie jednak jakiś czynnik z pewnością stanowiła, której ta dziewczyna do końca nie mogła być świadoma. Po drugie chciałem się... jak to powiedzieć... wyszaleć, wybawić, bez wikłania się w jakiś poważny związek, na pół serio? Na pewno nie chciałem angażować w zaspokojenie takich potrzeb dziewczyny tak poważnie do sprawy podchodzącej. Jednak w końcu, na wakacjach pomyślałem, że być może warto spróbować, że taka osoba w roli partnerki prędko może mi się drugi raz nie trafić, czy prościej - zrozumiałem, że chyba to uczucie odwzajemniam. I stało się. Pierwszy dzień był wspaniały, czułem się szczęśliwy, ona też. Wszystko trwało 1 (słownie - jeden) dzień. Zaraz później zaczęła się dziwnie zachowywać. Czułem, że jest coś nie tak, ale co najgorsze, błyskawicznie się w ten związek zaangażowałem - tak naprawdę przecież był pierwszym w pełni poważnym w moim życiu. Wyjawiła mi, że obawia się co będzie dalej, jak to będzie wyglądało, gdy się rozjedziemy, bała się realiów związku na odległość. Związek rozpadł się szybciutko, jeszcze chwile trzymaliśmy pozory, ale w końcu nie mogłem dalej tego ciągnąć, widząc że ona niemal w ogóle się nie angażuje. Z końcem wakacji dała mi jednak do zrozumienia, że zależy jej na mnie, jednak nie jest gotowa na poważny związek. Jakoś z tą świadomością żyłem. Co jakiś czas się odzywała, gdy byliśmy "w domu" tj daleko od siebie. W końcu jednak wróciliśmy do siebie, z jej inicjatywy. Byliśmy razem, mimo że nie mogliśmy się widzieć codziennie - podjęliśmy wyzwanie. I tu zaczął się mój koszmar. Nie wiem, w którym momencie zacząłem myśleć tylko i wyłącznie o niej. Z niecierpliwością czekałem na jakikolwiek jej sygnał, samemu z zasadzie nie robiąc nic. Byłem chory, gdy nie odzywała się więcej niż jeden dzień, do późnych godzin nocnych potrafiłem wartować przy telefonie w oczekiwaniu na jej smsa. W tym momencie świat się dla mnie nie liczył, nie miał sensu, nic mnie nie cieszyło, myśli miałem ukierunkowane tylko w jedną stronę. Stopniowo traciłem znajomych, bo przecież nie oni się w tym momencie dla mnie liczyli. Gdy się odzywała, nagle wracała mi cała radość życia, wszystko malowało się w jaśniejszych barwach, było pozytywniej. I taka oto huśtawka nastrojów dzień w dzień. Wiedziałem, że to nienormalne, ale wciąż to ciągnąłem. Trwało to parę miesięcy. W końcu jednak zauważyłem, że pisze mniej, przestaje się angażować. Wciąż przecież widzieliśmy się w święta itd, ale nawet wówczas zaczęła robić wymówki co do spotkania się (no, ale jak można, skoro widzimy się rzadko, wymigiwać się, tak jakby można było bez problemu umówić się na jutro, co nie było przecież możliwe). W końcu zrozumiałem, że znów zaczynam kochać za dwoje w tym związku, daje dużo w zamian nie biorąc nic, oczywiście z tą przeklętą "huśtawką" w tle. Dla mojej rodziny nie pozostało to niezauważone. Wiem, że rodzice chcieli mi pomóc, widzieli że coś jest nie tak, jak bardzo to przeżywam, ale nawet nie potrafiłem im sprawy wyjaśnić. Poza tym, znając życie zaczęło by się, że daje jej się owijać wokół palca, myślę o tym za dużo, jest tyle innych, weź się w garść itd. Nie twierdzę, że nie mieli racji, sam pewnie z zewnątrz komuś bym to doradzał, ale w sytuacji, gdy dotyczyło to mnie, to była zupełnie inna bajka. Często się z nimi z tego powodu kłóciłem. Powiedziałem kilka rzeczy, których nie powinienem, których żałuję do dziś, mimo że przeprosiłem. Było mi naprawdę potwornie ciężko. W końcu zdecydowałem się na zerwanie tego związku, czułem że lepiej dla mnie będzie nie martwić się każdego dnia o to, czy napisze, czy będzie się chciała spotkać następnym razem, dokładnie studiować każdą jej wypowiedź w poszukiwaniu najmniejszych oznak obojętności, niechęci - nie przejmować się tym już więcej, nawet kosztem utraty wszelkiego kontaktu z nią, bo naprawdę mnie to wykańczało. Zgodziła się, choć rozstanie przebiegło w średnio miłych okolicznościach, wyrzucenia sobie wszystkich żali po raz ostatni, okazanie pretensji, gdzie ktoś popełnił, błąd tu, a kto tu itd. Pech chciał, że zrobiłem to podczas sesji egzaminacyjnej. Gdy z nią byłem, ciężko mi było skupić się na nauce, co dopiero teraz chwilę po rozstaniu, gdzie w głowie miałem burzę myśli. Doszło do wielkiego dramatu w moim życiu - po tym wszystkim nie zaliczyłem sesji i musiałem powtarzać rok. Dla mnie i rodziny był to potężny cios. Nie chwaląc się, miałem zawsze dobre oceny, chodziłem do bardzo dobrego liceum, zawsze moi rodzice mogli się mną "pochwalić" na forum rodzinnym, byli ze mnie dumni, ja także czułem pewną satysfakcję z tego, że coś sobą prezentuję. A tutaj taki krach. Ciężki nieopisany wstyd, później już tylko ból, świadomość, że nie mogłem skupić się w danym momencie na rzeczach najważniejszych, świadomość tego jak wielu ludzi zawiodłem, prawdziwej życiowej porażki. Nigdy sobie tego już nie podaruję. Do tego wszystkiego jeszcze ból po rozstaniu z nią, mimo że związek był naprawdę dziwny, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Wiem, że martwiła się o mnie w tym czasie, bo doszło do niej coś o moich problemach na uczelni i w ogóle. Wypytywała się o mnie znajomych. Nie wiedziałem jak na to zareagować. Postawiłem sobie za cel znienawidzenie jej za to wszystko, choć to nie musiała być jej wina. Wiedziałem, że największym winowajcą byłem ja sam. Mimo wszystko jednak nie odzywaliśmy się do siebie w ogóle, mimo że nie raz mieliśmy okazję się widzieć. Raz może miała miejsce jedna, czy dwie rozmowy, ale naprawdę nie miały większego znaczenia, za każdym razem stwierdzaliśmy, że nie jesteśmy sobie całkiem obojętni, ale nie możemy być razem. Mijał czas. Strasznie powoli, aczkolwiek konsekwentnie moje rany się goiły. Jakoś nawet poradziłem sobie z faktem niezaliczenia roku. Traktuję to jako wielką, życiową nauczkę dotyczącą tego, jakie i kiedy stawiać sobie w danym momencie priorytety. Na kolejnym nawet udało mi się dorobić stypendium naukowego. Jednak z nikim przez ten czas nie byłem - nie potrafiłem. Ona w międzyczasie zaczęła studiować, całkiem niedaleko ode mnie, ale nie powinno to mieć dla mnie większego znaczenia. Jednak w pewnym momencie, nie wiem pod wpływem jakiego impulsu do niej napisałem. Odpisała bardzo ochoczo i miło. Znów nawiązaliśmy kontakt, wraz z czasem coraz intensywniejszy. Jednak w porę spostrzegłem, że znów się angażuję. Podejmowałem się wielkiego ryzyka, że znów wszystko może się powtórzyć, cały mój dramat z poprzednich lat. Przy kolejnym spotkaniu, chciałem jej powiedzieć, że lepiej byśmy o sobie całkiem zapomnieli, tak jak do tej pory, żeby nie narażać się znów na niebezpieczeństwa, jakimi są konsekwencje naszego (już teraz wiem, że toksycznego) związku. Powiedziała jednak, że chce być ze mną, że myślała nad tym długo, próbowała z kimś być, ale gdzieś w podświadomości wciąż miała mnie. Rozum mówił co innego, ale serca nie potrafiłem oszukać. Zgodziłem się. Jesteśmy ze sobą znów, od niedawna. Jednak czuję, że koszmar powraca. Znów uzależniam cały swój dzień, nastrój, wręcz samopoczucie od niej, konwersacji z nią. Czuję, że to nienormalne. Waham się czy już teraz szybko tego definitywnie nie zakończyć. Być może popełniłem wielki błąd wracając do tego związku. To mnie wypala od środka, naprawdę odbiera wszelką radość z życia. Tak ciężko mi jednak to zakończyć, zrezygnować z niej, bo mam wrażenie, że całe życie będę to sobie wypominał. Słyszałem o "obsesyjnej miłości" tzw kochaniu za bardzo, z tym że najczęściej to dotyczyło kobiet. Tymczasem tu jest na odwrót. Wiem, że cierpię, ale nie potrafię tego skończyć, w obawie że będę cierpiał jeszcze bardziej. Jak to możliwe, że dwoje ludzi pozostaje dla siebie takimi ważnymi w swojej świadomości, nie może o sobie zapomnieć, mimo że przez 3 lata od momentu wejścia w związek i później jego zerwania tak naprawdę w pełnym szczęściu spędzili 4,5 dni? Czy ten przeklęty, mentalny magnes przestanie kiedyś działać? Czy trwanie w takim kosztownym z mojej perspektywy związku, w ogóle chęć trwania w nim i takich zakładanie, to już zaburzenie emocjonalne, z którym powinienem skierować się do specjalisty? Dziś mam prawie 23 lata, mam wrażenie, że zachowuję się w tym związku jak dziecko, że nie potrafię zaufać tej drugiej połówce, nie wiem na dobrą sprawę jak ona się w tym związku czuje. Boję się, że w końcu tego wszystkiego nie wytrzymam. Ten psychiczny ból jest nie do opisania, dosłownie mnie przytłacza, zakłada klapki na oczy, nie pozwala normalnie funkcjonować, bez szkody dla mojej rodziny, przyjaciół... czuję się naprawdę bezradny, włada mną przeczucie, że czego nie zrobię, i tak wiązać się to będzie z dalszym cierpieniem. Fakt, ze mogę się tym podzielić z innymi przynosi mi pewną ulgę... choć na chwilę. Czy jest coś co mogę zrobić, by w końcu się od tego uwolnić? Czy ktoś przerabiał już coś takiego, ewentualnie się czemuś takiemu przyglądał? Czy możliwy jest tutaj happy end?
×