Śledząc Waszą dyskusję mam okropny dylemat czy powinienem się wesprzeć antydepresantami... Brałem różne wynalazki w okresie 4 lat, głównie stymulanty - amfetamina, pixy, metkatynon... zdarzały mi się kilkutygodniowe ciągi nietrzeźwego życia, codziennie coś zarzucałem, a jak już nie dało rady nic zakombinować to chociaż alkohol. Doświadczyłem przez ten czas, że każda substancja mająca wpływ na (powiedzmy ogólnie) "poziom szczęścia" człowieka, po chwilach uniesienia powoduje równie silne wychylenie wahadła w drugą stronę. Po kilku godzinach euforii, empatii, poczucia bliskości z innymi ludźmi, przychodziły zupełnie nieuzasadnione lęki, irracjonalne myślenie, kompletne oddzielenie od niedawno wydających się być blisko osób. Problem w tym, że dzięki swojej upartości w zażywaniu tego prawie codziennie doszedłem do stanu gdzie żeby porozumieć się normalnie z ludźmi, czy wyjść bez lęków z domu muszę być czymś nafaszerowany. Na trzeźwo brak mi motywacji do zrobienia czegokolwiek, wszystko jest kompletnie bez sensu, a brak działania jest równie nie do zniesienia. Już zdałem sobie sprawę, że to ślepa uliczka, tylko jak z tego wyjść? "leki"? Czy po kilkunastomiesięcznym zażywaniu antydepresantów, po odstawieniu, zamienię się na przybliżony okres czasu w warzywo?