Witam. Nie bede zanudzal potencjalnego czytelnika tym, ze nigdy nie sadzilem, ze mi cos takiego sie przydazy... itd.
Choroba nie dotyczy mnie bezposrednio, to "cień" mojej zony. Spowodowana czynnikami zewnetrznymi - tu nie chodzi o nasze wspolne zycie/problemy pary.
Sprawa ciagnie sie za nami od siedmiu lat z wiekszymi przerwami. Pierwsze powazne zalamanie nastapilo jakies 3 lata temu - nagly atak strachu tak obcego tej silnej osby... bylem w szoku, pierwszy raz moje tlumaczenia nie przynosily skutku... Pozniej wielotygodniowe sprawdzanie czy to co sie jej wydawalo bylo prawda czy tez tylko uluda. Niemniej udalo sie nam z tego wyjsc - bez pomocy specjalistow, doszlismy do wniosku, ze nasza milosc jest silna i to ona pomoze nam w zwalczeniu tego co jest juz tylko przeszloscia. Naiwnosc!
Pozniej, co jakis czas moja zona miala stany depresyjne - nie trwajace jednak jak dzien/dwa. To byly lekkie stany lekowe, mysli, ze ktos cos moze jej zrobic zlego. Na zasadzie, ze przeszlosc ma dlugie szpony. Dawalismy sobie jednak rade, obowiazki wobec dzieci tez dawaly jej odetchnac, zajac sie czyms innym niz jej mysli. Tak minely ostatnie trzy lata.
Wystarczyl "efekt motyla" by caly nasz swiat okryl sie mrokiem. Atak - inaczej tego nie umiem nazwac - jaki przezyla moja zona kilka tygodni temu byl wstrzasem. Pierwszy raz (a nie raz juz stalem w sytuacji podbramkowej jakich pelno w zyciu) nie wiedzialem co robic. To o czym pisalem wczesniej, wydalo mi sie "malym pikusiem" w porownaniu z tymi obsesyjnymi myslami - nie mogac sobie poradzic (zona miala mysli i co gorsza odruchy samobojcze), zglosilismy sie do szpitala psychiatrycznego. NIgdy wczesniej nie widzialem tak przygnebiajacego miejsca, gdzie byli tak rozni ludzie. Od starych, zmeczonych zyciem po mlodych, mniej lub bardziej pograzonych w chorobie. Wytrzymalismy tak tydzien, wyszlismy z mocnym postanowieniem leczenia w poradnii. Pierwsza wizyte mamy za soba, bylo po niej jakby lepiej. Tylko na chwile. Krotka. Od kilku dni - byc moze po leku, ktory moze wywolywac leki (wzmozone?) - zona ma sie gorzej. najpierw bylo poczucie nienazwanegoleku i strachu. Pozniej strach przybral bardziej realna postac z przeszlosci...
Wiem, ze to poczatek, ale to takie trudne, tym bardziej, ze zdaje sobie sprawe, ze przed nami dluga droga, a nie wiem czy wytrwamy. Nie wiem, czy te leki nie uzaleznia, czy da sie bez nich zyc. Nie wiem, czy moja zona znajdzie w sobie dosc sily (wspieram ja/wspieramy z dziecmi), by zwyciezyc lub chocby na poczatek, zapoanowac nad tym wszystkim co pcha ja ku otchlani zlych mysli. Widze u niej apatie, wie, ze ja kochamy, ale to dociera jakby przez mgle obojetnosci, dodatkowo strach przeslania wszystko inne - tak ja to widze. Nigdy chyba nie bylo mi tak ciezko w zyciu, a to co ona przechodzi jest dla mnie czyms nie nazwanym.
Nie wiem czemu to pisze, moze jest mi po prostu troszke lzej, ze moge sie podzielic z kims jeszcze, w miejscu do tego przeznaczonym. Gdzie nie znajde glupich usmieszkow, tylko zrozumienie. Kiwniecie niewidzianej i nieznanej mi osoby.
Nie wiem. Odnosze tylko wrazenie, ze jestem w ciemnym tunelu i nie widze z niego wyjscia mimo, ze bardzo tego pragne.