Skocz do zawartości
Nerwica.com

cynedine

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez cynedine

  1. Być może nasze problemy są tylko sprawami naszymi i naszego otoczenia, jednak czasami człowiek nie może już sam ze sobą wytrzymać i bardziej lub mniej świadomie krzywdzi swoje otoczenie... matka chce mnie na siłę zaciągnąć do psychologa, a ja nie chcę się dać, gdyż kiedyś zraziłam się strasznie, poza tym jest we mnie taka Zosia Samosia i wszystko chcę zrobić sama, bez niczyjej pomocy, być może dlatego, iż nie chcę niepotrzebnie tyłka nikomu zawracać. Być może w tym leży mój problem. Być może pomoc mi jest potrzebna, ba - nawet jestem o tym pewna, gdyż sama sobie ze sobą nie poradzę, nawet nie mam na to szans, przynajmniej tak myślę. Otóż bez lania wody, jaki mam problem: Mam osiemnaście lat i moje problemy zaczęły się gdzieś w połowie gimnazjum, od zawsze miałam niesamowitą chęć do nauki, wyrosłam z zainteresowaniem sztuką, geografią, podróżami, muzyką... wiem w głębi serca, że jestem dość zdolna i chyba niegłupia, jednak już te kilka lat dręczą mnie niespokojne myśli, ogólne poczucie beznadziejności i niespełnienia w tym marnym życiu... oczywiście chodzi o szkołę. Na dwa miesiące przed rozpoczęciem roku szkolnego w gimnazjum w pierwszej klasie trafiłam na niezłego lekarza pediatrę, który mało co nie wpędził mnie na te dwa metry pod ziemię. Nie mam siły opisywać samej choroby, bo nie o to już chodzi - w każdym razie nieźle otarłam się o tą cieniutką granicę pomiędzy tymi światami i trafiłam na praktycznie dwa miesiące do szpitala z poważnymi podejrzeniami nowotworu i tak dalej... być może to nic, tak teraz zdaje się, błahostka, ale z moją psychiką - już wtedy bardzo słabą - nie było najlepiej. Być może brakowało mi czegoś w dziecięctwie - nie wiem, jednak wiecznie denerwuję się byle czym, wiecznie myślę o tym, jaka jestem beznadziejna i głupia - choć wiem, że tak nie jest. Zawsze porównywałam się z moją kuzynką z mojego rocznika, zawsze miałam wrażenie, że babcia, o której miłość wtedy tak jakby rywalizowałyśmy, że babcia bardziej kocha ją, dla takiego małego dzieciaka takie przeświadczenie budujące nie jest - a było tak od dzieciaczka. Obie uczyłyśmy się tak samo dobrze, nawet celująco. Do czasu moich problemów. Nie wiem, czy są spowodowane jeszcze kilkoma wydarzeniami z wczesnego dzieciństwa - gdzie podobno miałam jakieś jazdy psychiczne opierające się na lęku, ale ich nie pamiętam - czy też chorobą i napatrzeniem się jako dzieciak na ludzkie nieszczęście na oddziale onkologiczno-hematologicznym z czekaniem na wyniki badań. Te wszystkie nowotwory kości, białaczka, na oddziale przy nas zmarł kiedyś mały chłopiec. Chyba trochę mnie to podłamało, gdyż człowiek myśli o tym, że z nim będzie tak samo... na szczęście nie było. Jednak z roku na rok uczyłam się coraz gorzej, zawsze miałam problemy z matematyką i przedmiotami ścisłymi - nie dlatego, że ich nie rozumiem, jednak lenistwo i lęk przez pytaniem przed tablicą zrobiły swoje, boję się tych przedmiotów. Wyszłam ze szpitala zaraz przed rozpoczęciem roku i chyba nie zdążyłam się podbudować. Myślałam o tym i owym. Stałam się jeszcze bardziej nieśmiała i lękliwa. Gimnazjum przeszło, jak zwykle super na humanie, marnie na ścisłym... przyszło liceum i było jeszcze gorzej. Nie zaliczyłam roku z matematyki, ze strachu, i załamałam się totalnie, zaczęłam interesować się chorobami psychicznymi i być może wmawiałam sobie nieco... gdzie mam zdolność do wmawiania sobie chorób - coś sobie wmówię, to mogę zachorować naprawdę i chyba też to wszystko na tym się opiera, czuję tak w środku, że mam totalnie zwichrowaną psychikę, a przy tym jestem panicznie nieśmiała. Nawet zwyczajne pójście do sklepu po bułki czy gazetę staje się dla mnie barierą, a co dopiero proszenie o pomoc. Po tym incydencie z matmą byłam u psycholożki, która mnie totalnie olała, wypłakiwałam jej się przez ponad dwie godziny i po wyjściu z gabinetu czułam się sto razy gorzej niż przed. Otóż zbliża się półrocze, a ja dostaję już nerwówki. Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę normalnie funkcjonować. Nie wiem, czemu się tak denerwuję. Zawaliłam połowę półrocza, "chorowałam" w domu przez praktycznie cały październik wmawiając sobie te cuda-wianki i tak wyszło, że mam do napisania kilka sprawdzianów. Oczywiście jak zwykle - w językami, biologią, geografią problemów nie ma, ale panicznie boję się chemii czy matematyki. Wiem, że gdybym się nie denerwowała wszystkim, to zaliczyłabym to z palcem w nosie, czy gdzieś tam. Wiem, że mam możliwości, ale boję się je wykorzystać. Boję się odezwać na lekcji, boję się, że zawalę rok przez głupią chemię, gdy inne przedmioty idą okej - więc po co dalej się ich uczyć? Skoro i tak zawalę, bo będę się denerwować i wszystko wyleci mi z tego głupiego łba? Nie chcę prosić o pomoc, kocham moich rodziców, ale nie ufam im - nie mam do tego powodów, jednak nigdy nie było tak, że mogłam pójść i wyżalić się im na kolanach. Poza tym wszystko było cudownie, zaszczepili mi zainteresowania, szacunek dla życia i natury, dla człowieka i tak dalej. Jednak nie czułam się bezpiecznie ani komfortowo, nigdy. Widocznie mam taki charakter, że aż za bardzo mi tego brakuje - niby wszystko okej, ale czuję niedosyt i brak psychicznego wsparcia - załamuję się, bo coś mi nie wychodzi, olewam siebie i swoje naturalne potrzeby, zadręczam się strasznymi myślami i już widzę przyszłe, wielkie katastrofy. Tak naprawdę wiem, że one mnie nie dotyczą, jednak cały czas je sobie wyobrażam. Chcę się uczyć, ale nie potrafię, mimo że odczuwam naturalne zaciekawienie tematem, jednak wszystko opornie wchodzi mi do głowy, ponieważ się zadręczam i myślę o czymś innym. Myślę o tym, jak byłoby lepiej na tym padole beze mnie, jednak przed zrobieniem czegoś sobie trzyma mnie myśl, że nie mogę skrzywdzić rodziców, nie wytrzymaliby tego. Nie mogę skrzywdzić ich, siebie, nie mogę skrzywdzić psa. Być może to głupie, ale ten łaps jest moim jedynym kompanem, moim największym marzeniem. Poradźcie mi proszę co mam już robić, bo wytrzymać ze sobą nie mogę, jak poradzić siebie z tym wszystkim, jak uwierzyć w siebie i w swoje możliwości, jak załapać się na to lepsze życie, jakim ono było przed tym moim punktem krytycznym? Nawet nie wiem, kiedy on dokładnie był. Boję się w tej chwili nawet własnego cienia, boję się, że przez jeden nieudany sprawdzian zawalę wszystko i wykańczam się, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Przepraszam za długość postu, jednak wyciszyłam się przy pisaniu tego momentalnie. Gdyby popatrzeć z innej perspektywy, to moje problemy są banalne, jednak zawsze muszę być tą najlepszą, muszę sobie poradzić, gdzieś takie przeświadczenie siedzi mi w umyśle i to mnie dręczy. Kochana babcia, której potrzebowałam we wczesnym dzieciństwie odeszła i nie mogę sobie darować, że nie poświęciłam jej tych kilku szczerych rozmów, nie radzę sobie ze szkołą, a konkretnie z moim oślim uporem, nie mogę się uczyć, funkcjonować i chyba niedługo wmówię sobie schizofrenię czy coś w tym stylu... Widocznie mam za słabą psychikę do tego wszystkiego i musiałam mieć jakiś uraz, jednak nie pamiętam nic... pamiętam tylko kolorowe i psychodeliczne sny, którymi można było sterować, kolorowe konie, muzykę bitelsów i samoloty, statki, którymi matka raczyła mnie co którąś noc, dając mi hydro. Podobno byłam nerwowym dzieciakiem. Najwyżej nałykam się tabletek i będzie spokój ze wszystkim, z moimi problemami, z problemami moich rodziców, gdyż nie będą się denerwować z mojego powodu... nie wiem, co mam robić, psychologów boję się panicznie, nie umiem otworzyć się przed kimś, kogo nie znam na tyle, by móc mu wyjawić to, co mnie najbardziej dręczy. Czuję się głupia i niepotrzebna. Co mam robić, by się podbudować psychicznie? Wiem, że problem siedzi gdzieś we mnie, ale nie wiem, jak go wydobyć. Nawet dokładnie nie umiem określić, co jest moim problemem głównym, bo mam ich już za dużo. Mam ich za dużo, gdyż się wszystkiego obawiam, uciekam, zamiast walczyć. : (((
×