Nie umiem sobie poradzić z tym wszystkim.
Chciałabym tak wiele słów z siebie wylać... Czasem zaczynam nieśmiałą rozmowę z mamą, ale ona mnie nie rozumie.Zamiast próbować poczuć, jak to jest być mną, jak to jest tak cierpieć, ona wyszukuje się oskarżeń pod jej adresem, uważa, że "ja uważam, że to przez nią" i to z siebie robi ofiarę nie posiadającą radości w życiu...
A ja tak potrzebuję zrozumienia, akceptacji... A tak się w całym moim 16-letnim życiu składa, że zawsze czuję się samotna, opuszczona.
Tak bardzo chciałabym poczuć się ważna, akceptowana i szanowana.Chciałabym, aby liczono się z moim zdaniem. Chciałabym nie musieć walczyć każdego dnia o zauważanie w klasie. O niestracenie pozycji i rangi osoby wesołej, towarzyskiej. A to dla mnie w tej chwili takie trudne... Z resztą mimo poświęcenia, jakie z siebie daję- nie jestem tym, czym chciałam być.Wnioski nasuwają się same- jestem beznadziejnym nieudacznikiem, niczego nie umiem zrobić dobrze. Zawsze trzeba mnie poprawiać, nigdy nie jestem w centrum uwagi (a przynajmniej w tym pozytynym znaczeniu). Nigdy nie miałam przyjaciółki ani chłopaka. A przecież jestem sympatyczna i zawsze się uśmiecham, nigdy nie patrzę na nikogo z góry, szczerze radzę...Jestem po prostu nudna, nie potrafię być spontaniczna i "szalona".
Poznając ludzi wiem, że najlepiej,by mnie nie poznawali lepiej.Chcę pozostać tajemnicza i niepoznana, gdy mi na kimś zależy, podświadomie chcę, by mnie nie poznawał dokładniej. Tak bardzo boję się nieakceptacji, odtrącenia...porażki. A już przywykłam do tego ,że tak ZAWSZE jest. Wiem, że to ze mną a nie ze światem jest nie tak. Nie jestem taka jak wszyscy. Nigdy nie byłam takim dzieckiem jak inne.
Zawsze patrzyłam na mniej przyziemne sprawy, nie umiem tego wytłumaczyć.Niby wszystko to samo a jednak sprawy takie jak impreza, jakaś mała aferka, wydarzenie nie były dla mnie "całym światem" traktowałam to trochę jakby z dystansu, jako zjawisko,które przeminie, nie umiałam (i nie umiem) całkowicie zaangażować się.
To sprawia wielki ból...Ja po prostu siebie totalnie nienawidzę! Tak bardzo, że co kilka dni (lub parę razy pod żąd) zdarza mi się płakać, po prostu szlochać zakrywając bezradnie twarz rękoma , kuląc na podłodze. Nienawidzę siebie: tego kim jestem, swojego charakteru,wyglądu. Wszystko, co ze mną jest związane nigdy nie jest "dobre". Z każdym bym się zamieniła. Moim największym, przebijającym wszysko marzeniem jest po prostu się zabić. Nie istnieć. "Być klamką" jak to już kiedyś ujęłam. Zimnym, nieczułym przedmiotem. Albo starą kobietą, mającą za sobą całe życie.Mogącą się zaszyć w swoim przytulnym mieszkanku z książką i kubkiem ciepłej herbaty, telewizorem (na który nigdy teraz nie mam czasu).Ale ja mam 16 lat!! Jeszcze tyle cierpienia przede mną.
Naprawdę pragnę się zabić. Jest tylko jeden, naprawdę jedyny problem. Barierą jest moja mama. Nie mogłabym jej tego zrobić. Wiem, co bym jej zrobiła.To by było nieludzkie. Ona...jest jakaś inna niż niektóre matki. Jej życie ogranicza się do życia mojego i mojej siostry. Po prostu "żyje dla nas"... (chociaż nieświadomie popełnia wiele krzywdzących mnie błędów, osądów...nie daje sobie wytłumaczyć)
Nie akceptuję swojego ciała. W ciągu ostatniego roku schudłam bardzo, bardzo dużo. Z "dobrze zbudowanej" gimnazjalistki zmieniłam się w podobno bardzo szczupłą licealistkę. Mam przez to niemałe problemy w domu, ciągłe kłótnie z tego powodu. Bo ja nie chcę przytyć! Zawsze, kiedy zjem coś słodkiego, nienawidzę, NIENAWIDZĘ siebie coraz bardziej. Gardzę sobą.
Teraz znalazłam się w sytuacji bardzo trudnej... Z przymusu przytyłam trochę,żeby ludzie przestali się mnie czepiać. Poszłam do nowej klasy. Dowiaduję się wielokrotnie, że jestem przez wszystkich uważana za najładniejszą dziewczynę w klasie.(?!!) Wiele razy słyszę komplementy, dowiaduję się tego z plotek i ankiet. Dużo ludzi sugeruje "wysłanie gdzieś moich zdjęć". A ja tak strasznie się nienawidzę! Uważam, że wyglądam jak mops i nieudacznik. Aż mi siebie trochę żal.Ale zazwyczaj góruje chęć porozbijania wszystkich luster własną ręką. A przy okazji- zdarzyło mi się już samookaleczenie.
Napisałam na pewnym profesjonalnym forum zapytanie, co sądzą o moich zdjęciach i wymiarach. Odpowiedzi były pozytywne, zachęcono mnie do próbowania w agencjach. Dostałam też dwie wiadomości wyrażające zainteresowanie , z prośbą o przesłanie polaroidów.
Walczę ze sobą. Ciągle płaczę. Jestem osobą ( a przynajmniej byłam, dopóki w gimnazjum kilka dziewczyn nie zniszczyło DOSZCZĘTNIE mojej samooceny) z natury dążącą do celów, ambitną. Kiedy o czymś mażę, spełnianie się w danej dziedzinie jest całym moim życiem. Tak było raz. Z pływaniem.Skutkiem jest stopień mł. ratownika, wiele złotych medali... Albo biologia.Trója na semestr udeżyła mi kiedyś w ambicję i pod koniec miałam same szóstki ze sprawdzianów u b. wymagającej nauczycielki.
Chodzi o to, że jestem tak okropnie niepewna siebie! Nie potrafię zaakceptować siebie. Uważam, że te zdjęcia spodobały się tylko dla tego, że były "ustawiane" - oszukane! Napisałam o cm szczuplejszą talię. Czuję, że gdyby nie to ,została bym skrytykowana.Tak boje się odrzucenia. Ciągle je na swojej drodze spotykam.
Nie umiem sobie wyobrazić, że mogłabym kazać mamie zrobić sobie wymagane do castingów zdjęcia. To by przecież znaczyło, że uważam, że mam jakieś szanse.A czy to nie jest śmieszne? żAłosne, że taka osoba jak ja myśli sobie, że jest ładna albo coś?! Myśli, że MA szansę? Kiedy "pozuję" czuję się śmieszna.Wyobrażam sobie swoją karykaturę. Nie patrzę w szkolne lustra aby nie psuć sobie nastroju. A tutaj miałabym nagle prosić o zrobienie mi "artystycznych" zdjęć? Jaką ja bym miała na nich minę?? Chyba kozła ofiarnego! Jestem w takim potwornym dołku...Nienawidzę sibie.Niecierpię!.Też za to , że może jednak widzę się w krzywym zwierciadle i może marnuję swoją szansę. I przez całe życie (oby jak najkrótsze) będę sobie za to pluła w twarz. Tak więc walczę ze sobą tak od kilku dni na przemian przeglądając strony o tematyce fotomodelingu i spazmatycznie płacząc w kącie i szczypiąc swój odstający brzuch. Chcę i nie wiem czy dam radę. Czekam na "chwilę dobrego nastroju" aby zrobić te zdjęcia. Boję się, że do tego czasu przytyję i będę znowu paskudna. O ile teraz jeszcze nie jestem...Z resztą, jestem za niska. O...centymetr. Brakuje mi do 170 jednego cm! Nikt mnie nie przyjmie.
Nie mam siły na nic. Na gadanie z koleżankami, wygłupy, dyskoteki, wycieczki. Nie chce mi się wychodzić z domu. Nie potrafię się skupić na nauce- po przyjściu do domu siadam przy komputerze albo jem musli. Z nerwów. A potem płaczę oczywiście, że to zeżarłam. Ale teraz już postanowiłam.Nienawidzę siebie tak bardzo, że nie pozwolę sobie ani na grama "przegryzek".Przez to, że muszę żreć całe śniadanie,obiad i kolację nie mogę sobie pozwolić na to, by żreć więcej. Nie zniosłabym kg więcej.
Gdyby problemów nie było zbyt mało, zakochałam się. Oczywiście, bez wzajemności. Jego zainteresowanie było bardzo krótkie, maił do mnie,ale ja się bałam, był taki nieosiągalny, że nie chciałam psuć siebie w jego oczach, więc się wycofywałam. Potem on zaczął chodzić z moją koleżanką. Inna powiedziała mi, że się mu podobałam i chciał "zarywać". Jesteśmy w jednej klasie. Często razem siedzimy...Ale on nie jest mną zainteresowany jako "dzewczyną".Raczej kimś, kto pożyczy książkę (której nie musi przez to kupować) i kimś ,kto umie angielski. Z resztą zawsze mam dobre ściągi. A mnie się serce kraja.Bo jestem coraz bardziej zakochana. W tym egoiście, egocentryku i niestałym, wiecznie poszukującym zabawy "przywódcy"...Kocham go.
Wiem, że jestem beznadziejna i nie dziwię się mu, naprawdę to rozumiem, że go nie interesuję. Jak mogłabym? Jestem przecież taka nieciekawa i nie w jego stylu.Powoli się przyzwyczajam, choć jeszcze bardzo boli. Wszyscy kogoś mają. Ja nie mam nawet przyjaciół.
Czytałam wiele stron na temat depresji, nerwic, fobii...Wydaje mi się, że jestem w dość zaawansowanej depresji. Nie wiem co robić, nie potrafę, NIE DAM RADY nigdzie z tym iść. Żałośnie zażywam deprim, który nic mi nie pomaga. Czytając o "tabletce szczęścia"- prozacu, jego "wspaniałych" rezultatach, znowu się rozpłakałam, że to dla mnie nieosiągalne.Jest na receptę. Pozostaje mi cierpieć, egzystować niczym roślina. Cierpieć w milczeniu jak ona. Czuć, jak z serca wypływają czarne,czarne łzy beznadziei...
Chcę umrzeć.Chcę zniknąć. Nic się dla mnie nie liczy i nic nie sprawia radości. Tak ,zauważyłam to jakiś czas temu, nic nie potrafi stłumić tego wszechogarniającego smutku. Jestem jak orzech pokryty polewą. Ta warstewka jest bardzo nietrwała i choć chwilami słodka - wesoła i rozgadana, przy niewielkim odkryciu ukazuje twardą, niewzruszoną powierzchnię. Taki jest obraz mojej duszy.
Bezsens.Bezsens.Bezsens.
Nikt tego wywodu nie przeczyta. Ale to jest mój niemy krzyk. Historia, której nikt nigdy nie poznał i pewnie nie pozna. Pozostanę postrzeganą jak zawsze "magdą", z którą jutro jak gdyby nigdy nic będzie się jutro gadało. O sprawdzianach, o innych pierdołach. Ale później zwróci się do kogoś, kto lepiej zabawi, z kim milej spędzi się czas. A magda ? Nie, nic ją to chyba nie obeszło, przecież już przyłączyła się do rozmowy z jakąś inną grupką. Wybucha śmiechem w tych samych momentach co inni. Nie nie, widzę, że jej oczy pozostają niewzruszone,nie śmieją się tak jak innych.
A gdyby z tamtąd odeszła? Kto i po jakim czasie zauważył by jej zniknięcie?
a to moje zdjęcie...jeden z najnieszczęśliwszych ludzi na świcei...http://i2.mixer.pl/mxi526/74ef6c2e001d47bf48f626e7/0/6/590760/0434521188.jpg