Skocz do zawartości
Nerwica.com

Tinelen

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

Treść opublikowana przez Tinelen

  1. Może ja też bym coś tu dodała. Strasznie się boję swojej przyszłości. Boję się, że moje życie nigdy mnie nie zadowoli. Mam bardzo wysokie ambicje i zupełny brak motywacji oraz strach przed spełnianiem ich. Mam wrażenie, jakby każda dziedzina życia sprawiała mi trudność, jakbym miała dysfunkcje odbijające w każdym możliwym kierunku. Z pewnością mam jakieś lęki społeczne, bo panicznie boję się oceny ludzi, ale to nie ogranicza się do ich komentarzy na mój temat, ale również moich znajomych, rodziny, czy partnera. Mogę to wręcz nazwać permanentnym wstydem. Nie byłabym w stanie bez obaw i poczucia wstydu (za nich i siebie) przedstawić sobie dwóch różnych znajomych, czy chłopaka przyjaciołom/rodzinie i odwrotnie. Każde słowo, które choć trochę zabrzmi w moich uszach jak krytyka, sprawia, że odechciewa mi się żyć. Zaraz czuję się jak beznadziejny śmieć. W dodatku czuję, że każdy ma mnie za głupią, za nie wystarczająco mądrą. To takie irytujące i bolesne... W pracy i nauce (jestem studentką) chciałabym odnosić same sukcesy, ale to wymaga aktywności, a boję się odzywać ponad to, co się wymaga, a właściwie ode mnie wymusi. Jest organizowane coś ponadprogramowego? Marzę o udziale w tym, ale nikomu nie pisnę nawet słówkiem, bo przecież będę musiała robić coś, w czym mogę okazać się być słaba i wystawiona na pośmiewisko. Lepiej nie brać udziału wcale, niż wziąć i wypaść źle. Jakby tego było mi mało, mam wrażenie, że nie potrafię nikogo pokochać. Możliwe, że to strach przed bliskością, związkiem, bo mimo że bardzo chcę, to nie jestem w stanie. Póki jestem z facetem w relacji przyjacielskiej - wszystko jest super, ale gdy może wyjść z tego coś więcej, nagle zalewa mnie fala jego (i oczywiście moich) wad. No i te moje wady, są nawet znośne, bo zaraz się okazuje, że on je akceptuje. Tyle że ja już nagle nie potrafię akceptować jego... To zakonczyło w sumie ledwie zaczęty związek z moim wieloletnim przyjacielem. Wspieraliśmy się we wszystkim, rozumieliśmy, jestem skłonna uznać jego charakter za idealny, a przy tym o odpowiednim humorze, ambicjach oraz szalenie inteligentny. Od dawna wiedziałam, że coś do mnie czuje i starał się, coś we mnie rozruszać. W którymś momencie postanowiłam spróbować dać mu się "poprowadzić", bo był nawet skłonny obiecać, że za wszelką cenę nauczy mnie kochać. W niczym nie naciskał, nic nie działo się za szybko, mimo że uparcie twierdziłam, że nie, że nie pokochałam nikogo i nie pokocham, bo nie umiem (to się w sumie wzięło z zupełnego braku przywiązania emocjonalnego do poprzednich partnerów, głównie czułam tylko poczucie bezpieczeństwa, bo byli, chociaż z tym to też nie tak do końca). Powoli coś tam się więc działo, powoli się rozwijało, ale nagle wszystko zupełnie szlag trafił. Jak tylko miało być poważniej, nagle zaczęłam go odpychać od siebie. Zupełnie stracił wszystkie pozytywne cechy. Widziałam wyłącznie wady. Traktowałam go źle, więc potwornie go zraniłam, ale zraniłam też tym siebie. Urwaliśmy kontakt, by po pół roku milczenia znów być przyjaciółmi. I znów uważam go za ideał, znów zastanawiam się, co by było, gdyby... Znów zastanawiam się, czym jest to, co wobec niego czuję i znów zastanawiam się, czy umiem w ogóle kochać. Na myśl o związku z kimś nowym aż mnie ściska z obawy i niepewności. Czuję, że to wręcz niemożliwe, a każdą relację, która miałaby skonczyc się randką zbywam, kończę, uciekam od niej. Ah, jest jeszcze przy tym obawa przed zbliżeniem... Nie wiem, zdaje sobie sprawę, że seks jest czymś normalnym, ale wzbudza we mnie okropnie negatywne emocje i jakby poczucie winy... W trakcie zbliżeń miewałam nawet drobne... napady paniki? (Mniemam, że znam jako tako powody, skąd się to mogło wziąć, ale co z tego...) Choć teraz to odlegle czasy. Mimo wszystko nocami umieram z samotności. Umieram z zazdrości, gdy do lokatorki (przyjaciółki jednocześnie) przyjeżdża jej chłopak, mówiąc przy tym, że świetnie mi samej, bo przecież źle się czuję w związku. Do tego przeżywam nadal swoje dzieciństwo, bo ono wraca przez alkoholizm połączony ze schizofrenią ojca. Czasami już sobie nie radzę ze sposobami na uspokojenie go, nakłonienie do wzięcia leków, a co dopiero wybicie mu z głowy jakiejś myśli. On nie jest w stanie mieszkać sam i póki co, mieszka z babcią, ale co, gdy zabraknie babci? Co ja wtedy zrobię? Będzie miał tylko mnie, ale ja sobie z tym nie poradzę przecież, a dla niego odesłanie go do jakiegoś domu pomocy byłoby jak zdrada, wyrzeczenie się go... mógłby coś sobie zrobić. Bardzo często też martwię się o zdrowie psychiczne najbiższych, bo wiem, że też sobie nie radzą, ale jak pomóc komuś, kiedy samemu jest się w kropce? Brakuje mi zapału do czegokolwiek, cały czas mam plany na nowe zajęcia, ale nie potrafię się za nic zabrać. Zamiast w alkohol czy inne używki (choć tu czasami coś się trafi), to uciekam w gry komputerowe i nawet nie wiem, czy to gorzej czy lepiej, bo kto zwróci na mnie uwage? Kto pomyśli "hej, ona potrzebuje pomocy, ona sama sobie nie poradzi". Bardzo chciałabym isc na jakąś terapię, żeby jakkolwiek bylo mi latwiej, ale okropnie boję się obcych ludzi, a już zwłaszcza lekarzy. Wizyta u jakiegokolwiek lekarza, nawet po byle receptę, to dla mnie ogromny stres, więc unikam tego typu wizytacji, jak tylko mogę. Nie potrafię znaleźć wsparcia w najbliższych z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu. Do wyrwania wszelkich żali zawsze miałam kogoś przez internet. Mówienie ludziom z otoczenia o moich problemach to dla mnie zupełnie abstrakcyjny pomysł. Widzą we mnie przecież kogoś silnego, kto sobie poradzi. I kto wie, może poradzę, ale tylko wyłącznie ze strachu przed zrobieniem sobie krzywdy. Ah, tęśknie za czasami, gdy miałam możliwość wylewania emocji przez kłótnie, odwracały uwagę od zgiełku w mojej głowie. Mogłam wtedy myśleć, że jestem nieszczęśliwa przez to jedno wydarzenie, przez tę małą awanturę, którą sama umyślnie zaczynałam. Wychwytywanie odpowienich słówek i wbijanie szpilek w czułe miejsca bliskich mi osób, byle tylko wywołać tym sprzeczkę... okropnie toksyczne, ale jakoś pozwalało wyzbyć się zbędnych emocji. A tak na dobitkę jeszcze dodam, że bardzo chciałabym ubierać się ładnie, podkreślać swoje walory, ale boje się to robić, bo boję się zwracać na siebie uwagę, gdyż nie lubię na sobie wzroku innych. Bywają jednak momenty, że czuję się ładna, czuję się mądra, a czasami nawet lepsza od innych. Maluję się wtedy i ubieram kobieco - jest pięknie, patrzę na świat , góry. Zwykle następnego dnia już o tym zapominam i chcę wyglądać po prostu znośnie... Chociaż warto się cieszyć z tych pojedynczych lepszych dni. Podobno jestem ciekawą kraz inteligentną osobą, ale za taką właśnie usilnie staram się uchodzić. Podobno nawet jestem ładna, ale w to trudniej mi wierzyć. Bo w sumie czuję, że brzydka nie jestem, ale "ładna" to w moich oczach za dużo jak dla mnie. Nie jestem pewna, czy to tu ostatecznie wyślę, ale chyba trochę mi lżej, jak już co nieco z siebie wylałam. Póki co, to jedyna metoda... Życzę wszystkim powodzenia w radzeniu sobie ze swoimi problemami i wierzę, że Wam się uda. Czytałam mnóstwo wiadomości tutaj i chciałabym na nie odpisać, wesprzeć Was każdego z osobna, ale nie dam rady, dlatego dołączę jedynie swój lament jako cegiełkę do zamku dla naszych cichych cierpień. Marzy mi się spacer nad jezioro, rzekę, cokolwiek... woda jest taka piękna i kojąca dla nerwowej duszy, a teraz nawet tego nie można zrobić. Kiedy pandemia ogarnia nas swoimi szponami, uważajcie na siebie podwójnie, bo dla psychiki to dodatkowy cios.
  2. W żadnym wypadku nie masz powodu, by czuć się, jakbyś go wykorzystywała. To tak nie działa, bo nie oczekujesz niczego, oprócz rozmowy. Wsparcie nie jest czymś, za co oczekuje się nagrody, zwłaszcza jeśli faktycznie darzy się osobę wspieraną silniejszym uczuciem. Jako osoba wspierana i wspierająca, widzę zarówno u siebie i u przyjaciela takie stwierdzenie, że "Ty mnie ciągle słuchasz i wspierasz, a ja nic Ci nie daję". Ale to tak nie jest. Jedyne czym za wsparcie można podziękować, to zrewanżowanie się tym samym, kiedy ta druga osoba będzie w dołku Druga sprawa, to fakt, że zarówno dla Ciebie jak i dla dzieci byłoby znacznie lepiej, gdybyś poradziła sobie z problemami i uwolniła się od nich, w tym wypadku od męża, skoro to on stanowi ich ośrodek. Przez całe dorastanie obserwowałam moją nieszczęśliwą matkę, na siłę trzymającą się związku i zdecydowanie uważam, że to nie wyszło mi na dobre. Nie jestem w stanie poradzić nic konkretnego. Rķwnież w kwestii poczucia winy, ale obie jesteśmy świadome, że żyć trzeba SWOIM życiem, nie życiem innych, prawda? Musisz dbać przede wszystkim o siebie, bo tylko wtedy zadbasz o najbliższych, o siebie i dzieci. Strach przed zranieniem drugiej osoby jest potworny, wiem, poczucie winy aż krzyczy na samą myśl, ale co jeśli również twj drugiej osobie wyjdzie to na dobre? Życzę Ci powodzenia i przede wszystkim odwagi, byś potrafiła zawalczyć o swoje szczęście. Życie nie jest długie, dlatego nie traćmy go, z właśnej woli skazując się na bycie nieszczęśliwym.
×