Skocz do zawartości
Nerwica.com

drugieimie

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez drugieimie

  1. Oj, sentyment jest. W sumie to nawet trochę dziwne, ale jest. Tam chyba każdy przyjechał w bardzo złym stanie. I chyba każdy palił, mam wrażenie, więc - jak mówią - "struggle is real" ; ). Sama kopciłam wówczas spokojnie 2 paczki dziennie (teraz nie palę wcale, już od 2 lat). Pamiętam chowanie się z koleżanką pod prysznicem w nocy tam, gdzie stoi pralka, żeby zapalić po 20:00. Zrobiłyśmy tak tyko raz i miałyśmy strasznego stracha ;). Tam się trochę wraca do dzieciństwa, takie przyspieszone najpierw rozbieranie mechanizmów do początków, a potem przyspieszone dojrzewanie.... Stąd ludzie zachowują się różnie, przeważnie niesamowicie intensywnie i niepodobnie do siebie "z zewnątrz". Ja na przykład byłam tam uznawana za agresywną, niesubordynowaną, w epikryzie miałam notatkę, że budziłam w zespole terapeutycznym "od początku dużo bezradności", bo idealizowałam terapeutę jako perfekcyjnego rodzica, a przy pielęgniarce płakałam zaraz i wylewałam frustracje. Tak było.. . Pamiętam też, ze wcale nie byłam taka znowu bardzo świadoma. Nie potrafilam konstryktywnie opowiadać, wielu tematów nawet nie miałam uświadomionych, pojawiały się kolejno, za niektóre zabrałam się sama dopiero w praktyce. Wtedy miewałam depresyjne czarne dziury, bardzo impulsywne zachowania, które wspominam ze wstydem i lekkim niedowierzaniem. Już mi się to nie zdarza. Ze dwa razy się na oddziale pocięłam (od wyjścia nie zrobiłam tego ani razu, wcześniej byłam od tego uzależniona przez lata). Jedna z pielęgniarek po rozmowie interwencyjnej ze mną powiedziała, że już nigdy więcej się na to nie pisze (faktycznie odmówiła potem kolejnej rozmowy i przeprosiłam ją specjalnie przed wyjściem). Pod koniec dostałam też publiczną reprymendę od P.Ordynator podczas dużej społeczności - była tak ostra, że spotkałam się z komentarzem znajomej : "ja bym się chyba wypisała". Byłam strasznie kiepska w mówieniu publicznie na społecznościach, trema zżerała mnie do samego końca. Włączył mi się lęk przed ludźmi i ogromne lęki, ciągle chodziłam z płaczem do lekarza i żądałam uspokajaczy. Pielęgniarki miały mnie dość, bo ciągle chodziłam też do dyżurki a to po rozmowę, a to po suplementy albo krople do nosa, i kłóciłam się z nimi, że mają mi to dać TERAZ (paniczna skłonność do kontroli; pamiętam, jak przerażało mnie, że nie mogę sobie tego sama wziąć). Na początku wcale nie oddałam do dyżurki suplementów, ale potem się do tego przyznałam podczas Społeczności, bo chciałam wynieść z tej terapii jakieś efekty, a to oznaczało poddanie się zasadom na 100%, nawet w drobiazgach. Personel na starcie twierdzil, że zachowuję się jak stażystka - nie chciałam nosić kapci, tylko pantofle, intelektualizowałam, rozmawiałam z innymi o ich problemach, ale nie o sobie. Nie było łatwo. Było bardzo trudno. Czasem chowałam się za szafkami z artykułami plastycznymi w korytarzu, zeby przez minute pobyc sama. Bylam pogardliwa. Czasem wychodziłam do miasta sama na przepustki i łaziłam z płaczem po ulicach jak czubek. Ale przy tym wszystkim ślepo ufałam Personelowi i traktowałam ich, ich zalecenia, a nawet wszystko, co mówią, jak prawdziwą deskę ratunku. Pracowałam do ostatniej kropli krwi, uznawałam moją winę i moją odpowiedzialność, wpływ na to wszystko, choć większość czasu był straszny problem, żebym w ogóle przyjęła krytykę. Walczylam, a potem szłam na bok i analizowałam wszystko. Chciałam to zrobić dobrze, jak najlepiej potrafię. Zmuszałam się do przestrzegania zasad i nie negowania ich (choć mam to we krwi ).Wiedziałam, że jeśli nie będę ich słuchać, nie postaram się zmienić punktu widzenia, nie wypracuję elastyczności-JA, nie oni za mnie- to będę do końca życia siedzieć na terapii, będę lądować w psychiatryku albo na izbach przyjęć na szycie, i nigdy nic ze mnie nie będzie. Nie wypisali mnie przed terminem, przeszłam cały proces.Nawiasem mówiąc, to było pierwsze zadanie, jakie ukończylam w dorosłym życiu. Od tego czasu przestałam mieć problem z porzuconymi zadaniami (a był ogromny). Na pewno nie byłam ulubionym pacjentem ani współpacjentem, na pewno bylam trudna do prowadzenia i wkurzajaca, ale na końcu moja pielęgniarka (Pani Agnieszka <3) ciepło powiedziała, że da się mnie lubić i żebym zobaczyła te wszystkie serdeczne słowa, które dostalam na pożegnalnej kartce - że to znaczy, że ludzie lubią też mnie. Piszę to wszystko, bo trzeba wiedzieć, że terapia na 7F nie będzie nigdy dla nikogo cukierkowa czy łatwa / łatwiejsza. To jest przystań dla tonących statków, nikt w dobrym stanie się tego nie chwyci. Zachowałam dobre wspomnienie, bo nic nie jest tylko czarne czy tylko białe (ta, tego też tam mnie nauczyli ). Pamiętam też kłopoty, ale uważam, że nie one są najważniejsze. Liczy się efekt, ten jest pozytywny. Poza ty to też pierwsze moje praktyczne doświadczenie pt. "jestem na Ciebie w tym momencie zły/zła, ale akceptuję cię i jesteś okej". Dużo tego. Dawno o tym nie rozmawiałam.W moim zyciu codziennym nie ma juz tego tematu wcale, chyba, ze zdzwonie sie z kolezanka z terapii i wezmie nas na wspominki. Nie bierz tego prosze jako atak -moim zdaniem powinnaś zwrócić uwagę na to,że szukasz usprawiedliwienia w otoczeniu i właśnie otoczeniu oddajesz odpowiedzialność za to, co się u Ciebie dzieje. Mysle, ze tez dlatego moglas zostac wypisana (oczywiscie ne wiem tego, ale strzelam). "Bo paliłam, bo bylam w złym stanie, bo mam borderline". Ja wyszłam z zaburzeniem mieszanym, składowe: elementy trzech innych zaburzeń, dwa z nich cluster B ; jest tam również borderline. Rozpoznanie traktuję bardziej jako wskazówkę, na które zachowania zwrocić muszę szczególną uwagę, żeby zapobiegać im na co dzień, i o co muszę dbać, żeby nie było uciążliwe dla bliskich. Niestety, to jest wyłączne zadanie osoby zaburzonej, żeby ciągle się tym sprawom przyglądać, nikt tego za nas nie zrobi. Chyba, że ktoś chce zostać sam. Trzymam za Ciebie mocno kciuki.
  2. SAMA1 Kiedy kończyłas terapie? Znam to! Tez czasem jeszcze wspominam, zdarza mi się pójść tam z wózkiem na spacer (mieszkam akurat w pobliżu teraz). Pamietam, jak patrzyłam na ludzi przychodzących „z zewnatrz” na spacer jeszcze jako pacjentka, a teraz to ja tam tak przychodzę. Gdyby ktoś mi powiedział te trzy lata temu, ze tak będzie, nigdy bym nie uwierzyła. Pierwszy raz, jak poszłam do parku Babinskiego, niemal się spodziewałam spotkac tam „swoich”, jakby się czas zatrzymał.
  3. Cześć. Terapię na 7F ukończyłam w 2016 r. Byłam tam najpierw na tzw. "pobycie diagnostycznym" , czyli przeszłam wszystkie spotkania konieczne, by zostać zakwalifikowaną, mieszkając na oddziale. Taka opcja jest dostępna dla osób, które muszą dojeżdżać z daleka. Po tym pobycie zostałam przyjęta. Nie pamiętam już wszystkich szczegółów "technicznych" (na przykład dokładnego rozkładu godzin zajęć). Powiem Wam natomiast, jakie ta terapia w moim przypadku odniosła skutki. Kiedy przyjechałam do Krakowa, nie miałam niczego - dosłownie. Relacje leżały, mieszkałam w wynajętych pokojach, byłam strasznie samotna, kurczowo trzymałam się pracy, do której dorabiałam wielką ideologię i na której opierałam tożsamość. Z emocjami radziłam sobie, zachowując się destrukcyjnie. Na 7F zgłosiłam się po kilku wielkich kryzysach, kiedy było coraz gorzej, a wręcz stwierdzono, że nie powinnam mieszkać sama. Trzy lata po ukończeniu programu mam swoją rodzinę i dom (co zawsze było moim marzeniem i takim świętym Graalem). Mam wspaniałego męża, naprawdę dobre, fajne małżeństwo, niedawno urodziłam synka. Pracuję w dużej firmie.Nie mam już żadnych problemów z zachowaniami autoagresywnymi , kompulsywnymi i nie zachowuję się destrukcyjnie. Nie ma potrzeby, abym brała leki. Konsultowałam się niedawno z terapeutką, żeby sprawdzić, czy może powinnam wrócić do regularnych sesji (nie korzystałam z żadnych po wyjściu z oddziału) ; uznała, że na tym etapie najlepszą pracą dla mnie będzie "praca w terenie" (czyli po prostu pilnowanie codziennych relacji z innymi, dyskusje z mężem czy wzorowanie się na jego mechanizmach - mąż jest normalny ), bo robotę z gabinetu wykonuję już na co dzień sama, w głowie, na bieżąco. Rozwiązałam problemy wynikające z toksycznych relacji w domu rodzinnym (nie znaczy to, że jest cukierkowo, ale na przykład dojrzałam do pozrywania szkodliwych więzi, w ogóle do dostrzeżenia ich, i do asertywności). Mam znacznie bardziej realistyczny obraz siebie i świata, jestem stabilna. Potrafię dbać o innych i o siebie. Kiedy wychodziłam, personel nie miał szczególnie optymistycznych prognoz dla mnie i wcale jakoś specjalnie we mnie nie wierzyli. P. Ordynator na podsumowanie powiedziała, że terapia służyła mi tylko do zorientowania się, z jakim problemem mam do czynienia, a właściwa praca nad tym problemem jest na lata po wyjściu. Wiem, że mówili różne rzeczy w rozmowach z ludźmi, którzy kończyli program później ode mnie, a kontaktowali się ze mną (teraz już nie pamiętam szczegółów, ale wtedy pogłoski o tym strasznie mnie bolały, bo czułam się wykluczona z "domu" ). Wiem, że pielęgniarki nie pochwalały faktu, iż wynajęłam na początek mieszkanie z koleżanką z 7F, która im "nie rokowała". Mówiły, że razem "popłyniemy". Tak się nie stało. Nie są alfami i omegami, tylko ludźmi, jak widać. Jestem im wszystkim bardzo wdzięczna. System ma wady, jak każdy system. Nie są w stanie wypatrzyć wszystkiego, muszą oceniać ostro i pracować często dość gwałtownymi metodami, nie wszystkie tematy na terapię się pokażą podczas tych 24 tygodni, nie zawsze będzie się trafnie ocenionym.. . Jednak Oddział to szczególne miejsce. Po pierwsze, niesamowite poczucie wspólnoty, celu. Człowiek czuje się jak w bezpiecznym domu (większość z nas - po raz pierwszy w życiu). To jest terapia po części kontaktem z ludźmi, a po części odtwarzanym przez zespół terapeutyczny duetem rodzicielskim. Bardzo mocne nastawienie na relacje z otoczeniem. Każdy element ma znaczenie, nawet dobór ludzi w pokojach, który - jak głosi legenda - nie jest przypadkowy. No i rozmowy, rozmowy, rozmowy, analizowanie, dyskusje, ciągła praca, ciągłe wsparcie, uważanie, zasady (znowu - większość z nas pierwszy raz to dostaje). Akceptacja z jednej strony duża, a z drugiej - nie bezgraniczna, w takiej zdrowej proporcji. Pobyt na 7F to bardzo, bardzo mocne przeżycie. Niezapomniane. Taka terapia indywidualna 24/7 ; czasem jest się śmiertelnie zmęczonym, ale to działa, człowiek się naprawdę uczy i zmienia. Do dziś, jak wspominam tamten okres, to nie umiem tak naprawdę o tym mówić (co widać w tym wpisie). Z czego ta terapia się składa? Każdy ma swój zespół terapeutyczny, przydzielony po pierwszych 2 tygodniach pobytu. Terapeuta plus pielęgniarka albo grupa terapeutyczna i pielęgniarka. Sesje z terapeutą są wyznaczone w konkretne dni, 2 razy w tygodniu. Rozmowy z pielęgniarką zależą bardziej od pacjenta : trzeba chodzić samemu i umawiać się z nimi. Niektórzy mieli problem, żeby w ogóle pójść choć kilka razy, niektórzy prawie biwakowali pod dyżurką. Do pielęgniarek można też zwrócić się o rozmowę kryzysową w razie potrzeby (tutaj nie trzeba koniecznie rozmawiać ze swoją, można z inną, która się zgodzi). Poza tym narzędziem terapeutycznym jest Społeczność, czyli wszyscy pacjenci w tym momencie przebywający na 7F. Przez cały tydzień społeczności są podzielone na dwie mniejsze grupy i mają osobnych prowadzących, raz w tygodniu jest tzw. duża Społeczność, połączona, wtedy też przychodzi tam p. Ordynator i inni członkowie personelu. Codziennie ok. 12 jest tzw. "coffee break",nieobowiązkowe (acz wskazane)spotkanie przy kawie w świetlicy. Personel i pacjenci razem, tematy nieterapeutyczne. Codziennie (oprócz dwoch pierwszych tyg. pobytu) ma się do wykonania dyżury (typu sprzątanie jadalni, świetlicy, zbieranie petów na skwerku, zmywanie). Grafik dyżurów jest ustalany chyba co tydzień przez przewodniczącego (co tydzień jest to inny starszy, bliski wyjścia pacjent). Dyżury pełni się w parach. Trzeba też codziennie sprzątać pokój (to jest oprócz dyżurów, system się zostawia ludziom do uzgodnienia, jak chcą się tym dzielić : pamiętam,że my z dziewczynami sprzątałyśmy po kolei, każdego dnia inna). W weekendy można brać przepustki - wyjść do miasta albo wyjechać. Jest określona ilość przepustek na cały pobyt i trzeba sobie samemu nimi zarządzać tak, żeby ich starczyło do końca. Wnioski o przepustki wypisuje się co tydzień do konkretnego dna i godziny, jeśli się tego nie zrobi, przepustki nie ma. Z przepustek (i ze spacerów po gruntach szpitala) trzeba wracać o 20:00, o tej porze drzwi oddziału zostaną zamknięte.Przez pierwsze 2 tyg.pobytu nie można opuszczać terenu szpitala. Umawia się kolejność korzystania z pryszniców z innymi rano i wieczorem (jest pryszniców mało, więc codziennie rano jest kursowanie po pokojach z pytaniami, kto ostatni się myje ). Umawia się też kolejność korzystania z pralki na miesiąc z góry, 3 prania w miesiącu, ale mona się z kimś innym dogadać i na przykład coś mu dorzucić albo mu pomóc.Ogólnie wszystko jest nastawione na dogadywanie z innymi i współpracę. Są zajęcia, na które się chodzi - obowiązkowe, jak psychorysunek, muzykoterapia, albo dodatkowe, jak np. dyżury kuchenne (wspólne gotowanie z Panem Markiem:) ) . Jedzonko z dyżurów kuchennych można potem kupić za symboliczną opłatę. Można sobie wybrać dietę : wegetariańską, wątrobową etc. Na terenie Babińskiego są dwa sklepy spożywcze, ciucholand i knajpka. Internetu nie ma, a przynajmniej nie było, kiedy ja tam siedziałam. Pamiętam, że ci, co mieli mobilny, dzielili się z innymi i na przykład ściągali filmy, które wspólnie oglądaliśmy w świetlicy wieczorem. Poza tym własny w telefonie. Można zabrac ze sobą co się chce, ale miejsce jest ograniczone i te zwracają uwagę na podejście do przedmiotów (mi na początku powiedzieli, że się odgradzam przedmiotami od ludzi. Mieli rację, używałam estetycznych przedmiotów i markowych ciuchów, żeby podbić pewność siebie. Teraz już nie potrzebuję tego robić). Wszystkie suplementy diety i leki trzeba oddac do dyżurki pielęgniarek, nie wolno ich zażywać na własną rękę, tylko zglaszać się po nie do konkretnej godziny codziennie. Jeśłi ktoś nie zdąży,/zapomni, nie dostanie leków. Po połowie terapii są tzw. "wnioski" - trzeba napisać swoje wnioski z terapii i odczytać przy p. Ordynator i swojej Pielęgniarce. Zwykle wszyscy się strasznie tym stresują. Pamiętam, że chodzilam wręcz po ścianach ze strachu, dałam swoje wnioski do przeczytania wszystkim po kolei i prosiłam o opinię, ciągle męczyłam moją Pielęgniarkę o wskazówki.. . Można zostać wypisanym wcześniej, przed ukończeniem terapii - z różnych przyczyn. Jeśli się nie reflektuje i jeśli nie ma postępów, głównie. Niektorzy nie wytrzymują ciśnienia i muszą przenieść się na oddział "ogólny". (ogólnopsychiatryczny) .Czasem zostają przyjęci z powrotem na terapię, a czasem niestety muszą zostać dłużej na ogolnym albo odejść. Cały czas ktoś kończy terapię i odchodzi, a na jego miejsce przychodzi ktoś inny. Tego, kto wychodzi, żegna cały oddział, dostaje on także "kartkę" (wykonaną ręcznie przez przyjaciół, z wpisami od wszystkich). Dla mnie ten element zmiany był najtrudniejszy, szczególnie, kiedy wyszło dużo osób, z którymi zdążyłam zaprzyjaźnić się i zżyć, a przyszli w zamian nowi, z którymi na końcu mojej terapii nie bardzo miałam już siłę się zapoznawać. Kilka moich przyjaźni przetrwało, kilka rozluźniło się już czy przepadło, ale w swoim czasie były bardzo ważne i potrzebne. Związki między pacjentami są zakazane / niewskazane i omawia się je na Społeczności i indywidualnej erapii. Mimo to oczywiście pary się tworzą. Znam jedną naprawdę fajną parę, która jest razem do dzisiaj i radzą sobie świetnie. Ogólnie trzeba jednak na to uważać nie dlatego, że personel zakazał, tylko dlatego, że rzeczywiście związek z inną zaburzoną osobą może być po prostu toksyczny. Poza tym w czasie terapii odpalają się różne mechanizmy i to, co się berze za romantyczną relację w tamtym momencie, może być zupełnie czym innym (odtwarzaniem starych schematów na przykład, albo zapychaniem sobie pustki). Poza takimi konkretnymi zasadami, na Oddziale toczy się intensywne życie. Dużo ludzi w jednym miejscu, przeróżnych, nie ma prywatności (można sobie pójść na spacer do lasu ) , ciągle coś się dzieje. Obchodzi się wspólnie Święta i inne okazje. W lecie są zawody sportowe. Starałam się opisać jak najwięcej zasad życia na oddziale, ale najważniejsze trochę umknęło. Najważniejsze są tam przyjaźnie, to, co się dzieje między ludźmi. Wzajemna pomoc, dzielenie się najprywatniejszymi, czasem najgorszymi rzeczami, wspólny płacz, to, że nie trzeba chować blizn, bo inni mają podobne, niekończące się rozmowy, takie jakby kryzysowe rodzeństwo, odpowiedzialność za innych (dziala przy zachowaniach autoagresywnych szybko rozumiesz, że nie możesz się pociąć, bo uderzy to bardzo wiele osób na rozmaite sposoby). Wspólne kawy, spacery, bieganie, rysowanie, pranie ciuchów i wyprawy do lumpeksu, trzymanie za rękę... . Jeszcze w jakiś czas po wyjściu dzwoniłam do Babińskiego, żeby pogadać z "moją"pielęgniarką przez telefon (bardzo ją lubiłam, naprawdę mądra, ciepła kobieta), wpadałam też w odwiedziny. Trudno się pozbyć tego przywiązania, sentymentu. Nie poszłam na "społeczność za bramą" (spotkania dla pacjentów, którzy już ukończyli terapię), ale poszło tam wiele osób, które kończyły terapię razem ze mną.
×