Ciemny, zimny poranek rozbudził mnie mokrym pstryczkiem w nos. Jezu, znowu leje!
Rozejrzałem się powoli po ulicy. Co ja tu robię? Jeszcze przed chwilą byłem w łóżku, tak
ciepłym, przytulnym i… moim. To chyba jedyna zaleta dwuosobowego łóżka, które dzieli
się z samym sobą – jest duże, można się na nim dowolnie układać. Wolnym krokiem
ruszyłem w stronę nieuniknionego, w stronę tak znienawidzonej pracy, znienawidzonych
ludzi. Nawet kawy nie miałem czasu wypić. Znów będą do mnie gadać. Niech gadają, pal
ich licho. Gorzej, że będą wymagać ode mnie jakiejś reakcji, odpowiedzi. Skinienie głową
nie wystarczy. Nigdy nie wystarcza, zawsze trzeba wydobyć z siebie jakiś dźwięk, tak
męczący i przybijający do podłogi. A nie daj Boże przyjdą klienci, trzeba będzie się
uśmiechać. Klienci zawsze przychodzą, zawsze wymagają uśmiechu i dobrego słowa, słowa
otuchy na powitanie. Jakbym własnych problemów nie miał. Dlaczego ja mam się
uśmiechać, płaszczyć i improwizować, żeby im było dobrze a mną nikt się nie
zainteresuje? Dlaczego zawsze przychodzą i zrzędzą? Zrzędzenie to zawsze wzmaga się
podczas niepogody, dziś będzie ciężki dzień. A później przerwa na obiad. Zjem
hamburgera. Albo nie, lepiej pójdę do Chińczyków. A może nie? Może to zły pomysł?
Miałem ostatnio problemy z żołądkiem przez to ich żarcie. Mówisz takiemu: „tylko proszę,
żeby nie było ostre” a ten pokiwa głową i dowali jeszcze więcej pieprzu niż zwykle. A
może to wcale nie jest kwestia pieprzu? Może karmią te swoje… Kurwa, auto! Prawie mnie
przejechało! „A żeby ci tak dzieci oparszywiały, baranie jeden!” drę się za nim, ludzie
patrzą na mnie jak… jak na niedoszłą ofiarę jakiegoś nastoletniego pirata drogowego.
Siądzie taki łepek za kierownicą i myśli, że Hołowczycem jest. Teraz dochodzi do mnie, jak
głupim życzeniem jest oparszywienie dzieci. Przecież taki młokos nie ma jeszcze dzieci.
Może powinienem krzyknąć: „a żeby ci tak olej wyciekł!”? Nierozsądnym wydaje mi się być
wpadanie pod koła jakiegoś rozpędzonego kretyna. Jest tyle pięknych sposobów, żeby
skończyć z tym światem. Jakbym to zrobił, gdybym miał to robić? Tabletek nie wezmę,
teraz farmaceuci wycwanili się i do tabletek dodają środków powodujących wymioty.
Zeżresz takich pięćdziesiąt, popijesz setką i jedyne co możesz zrobisz, to wyrzygać
wszystko. Łącznie z wczorajszym śniadaniem. A dławienie się własnym śniadaniem nie ma
w sobie nic pięknego. Zresztą, o czym ja myślę? Nie, nie. Trzeba skupić się na
rzeczywistości. O proszę, kiosku obwieszony gazetami. Znów pedofil jakiś. A nie, nie
pedofil. Trzymał córkę w piwnicy, to ci dopiero historia! O, ten tamtego do sądu. Tylko za
co? A kogo to obchodzi? Liczy się, że będzie nowa afera, ludzie będą mieli o czym gadać.
Jak zwykle, będziemy przejmować się rzeczami, które najmniej powinny nas interesować.
Człapię dalej, w stronę nieuniknionego. Już tuż, tuż, widzę szyld. Jeszcze dobrze nie
doszedłem a już czuję, jak zamyka się pewna przegródka w mojej głowie. To chyba ta
odpowiedzialna za emocje. Przecież gdybym jej nie zamknął to doszłoby do morderstwa, i
to z mojej ręki! Brzydzę się przemocą, nie lubię jej pod żadną postacią. Ale uwielbiam
snuć w czasie przerwy wizje, w których z mojej ręki giną całe setki. Demoluję ten
parszywy sklep, każdy najmniejszy detal ulega destrukcji. A szefowi krzyczę prosto w
twarz to, czego nie odważyłbym się wykrzyczeć nawet wtedy, kiedy niemiałbym nic do
stracenia. Już wiem. Wezmę kilka dni wolnego, muszę mieć czas dla siebie. Zrobię coś…
zrobię coś twórczego, wyżyję się artystycznie! Chociaż… pewnie guzik z tego wyjdzie, jak
zwykle. Całe twórcze myślenie znika za mgłą rzeczy, które miałem zrobić a których i tak
nie zrobię. Boje się, odkąd pamiętam, nie wiem czego. Kiedy siadam, by coś zrobić zaraz
kłębią się miliony myśli. Myślą przewodnią jest to, że ja nic nie umiem i czegokolwiek nie
zacznę i tak nie skończę. Zabraknie mi wytrwałości, nie skupię się na zadaniu. Przez całe
życie najbliżsi wmawiali mi, że „po co to robisz, skoro nie będziesz miał z tego
pieniędzy?” albo „Nie zaczynaj, i tak nie skończysz. Z tym twoim słomianym zapałem…”. I
tak mi zostało. Nic nie umiem, nawet szkoły nie potrafiłem skończyć, teraz nie potrafię
zdobyć wiedzy, znaleźć sobie pasji. Wszystko, czego się tknę skazane jest na porażkę.
Budzik dzwoni. I koniec przerwy. Znów nic nie zjadłem. Stałem na moście, jak jakiś palant
patrzyłem gdzieś za horyzont! Jeszcze tylko cztery godziny i
… mogę wracać do domu. Co za ulga! Tylko… co ja będę robił wieczorem? I przez cztery
następne, wolne od pracy dni? Przecież ja nie wiem, jak zająć sobie czas wolny, nie mam
hobby, nie wiem na czym się skupić… nie mam pojęcia o niczym, więc cóż mógłbym
zacząć? Nawet satysfakcji nie będzie mi sprawiać, bo komu mam się pochwalić owocami
twórczej pracy?
Nadchodząca z naprzeciwka dziewczyna przykuła moją uwagę. To jest właśnie ten typ
kobiety, to jest właśnie ten typ, z którym chciałbym spędzić najbardziej ekscytującą
randkę w moim życiu. To o takiej właśnie marzę przed zaśnięciem. Ale to są tylko
marzenia… nawet znajomi ode mnie uciekli. A może to ja od nich zwiałem? Jedno jest
pewne. Nie potrafię przyciągnąć do siebie ludzi, a tych nielicznych, których przyciągnę
zaraz tracę. Nie potrafię się bawić, nie potrafię się śmiać, nie potrafię się rozerwać. Może
granat mógłby mi pomóc…? Rozerwałbym się wtedy, raz a porządnie. Już nie musiałbym
myśleć o tym, że nowo zawarta znajomość jest tylko przelotną znajomością. Bo o czym ja
mogę porozmawiać z ludźmi? Czym mógłbym ich zainteresować? Niczym. Jeśli ktoś widział
człowieka nudniejszego ode mnie niech podniesie rękę. Rozglądam się smętnie po ulicy.
Ani jedna ręka nie uniosła się w powietrze, nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, że idę
łykając łzy wielkości grochu.