Dzień dobry,
Nie wiem czy wybrałem dobre subforum, jeśli nie, proszę o przeniesienie do bardziej odpowiedniego działu.
Mam 47 lat, w trakcie rozwodu, mam 18-letnią córkę Odkąd pamiętam, niemal zawsze w sytuacjach mocno stresowych unikałem kontaktu z ludźmi.
Z reguły postrzegałem ich wówczas jako osoby mi wrogie, a wszelkie objawy sympatii bądź wsparcia z ich strony odbierałem jako chęć stania się "V kolumną", która w najmniej dla mnie dogodnej chwili "wbije mi nóż w plecy".
"Zamykałem się" wówczas w domu wykonując "na zewnątrz" te obowiązki społeczne (np. praca, lub inne wcześniejsze zobowiązania), które uważałem za "naprawdę konieczne".
Jeśli natomiast nie musiałem ich wykonywać wówczas angażowałem się w takie aktywności, które pozwalały mi unikać tego kontaktu z ludźmi (np. czytanie książek, myślenie, ćwiczenia fizyczne w domu, długie wędrówki po lasach lub po rzekach i jeziorach kajakiem).
Taka alienacja trwała zawsze przez cały czas sytuacji stresowej (jak zaznaczam, musiała to być sytuacja bardzo stresująca) i jakiś czas po niej (od kilku tygodni, do kilku miesiecy, najdłuższy okres to chyba 9 miesiecy).
Często byłem wówczas "bardzo niemiły" dla znajomych i przyjaciół, których potrafiłem "tracić bez żalu"
Niektóre relacje to przetrzymały, większość nie...
Teraz zaczyna się podobnie... Kilka dni temu żona oświadczyła mi ,ze ma kogoś i odchodzi (zdradę podejrzewałem od 6 miesięcy) i ja już zaczynam się "żegnać" ze wspólnymi znajomymi...
Jak walczyć z taką chęcią "zamykania się w sobie"?
Choć czuję, że "wejście w siebie" jest potrzebne i dobre, to odnoszę wrażenie, że niekoniecznie w formie praktykowanej przeze mnie.
Co robić? Jak żyć?