Skocz do zawartości
Nerwica.com

jemioła

Użytkownik
  • Postów

    13
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez jemioła

  1. Zimbabwe - myślę że wszyscy mamy tendencję do wyolbrzymiania problemów, jeżeli zapomnimy, co tkwi u ich źródła. Jedni większą, inni mniejszą ale ogółem taka już chyba cecha człowieka A uważam, że największym problemem nerwicowców i nam/wam podobnych nie jest fakt, że mamy jakąś większą ilość zmartwień - myślę że statystycznie wychodzimy na średnią krajową Wg mnie największym problemem jest to, że im człowiek wrażliwszy (a to dobra cecha mimo wszystko!), tym bardziej pozwala sobą zawładnąć tym problemom - w momencie gdy się pojawia jakiś nowy, to zamiast z nim normalnie po kumpelsku pogadać, dowiedzieć się co to za jeden i z jaką sprawą przyszedł uciekamy, bo myślimy że tak będzie łatwiej. A wcale nie jest - nazbiera się ich trochę i widzimy całą armię - a jakby tak podejść na spokojnie, do każdego z osobna, to okazało by się, że to same konie trojańskie są - a w środku pewnie małe, szare myszki, codziennie niepozałatwiane sprawy, niezasznurowane myśli. Spokojnie i po kolei, do wszystkiego. Nie musimy przed niczym uciekać, to tkwi w środku, a od siebie i tak przecież nie uciekniemy.
  2. Zgadzam się Zmusiłam się do matematyki i wychodzi na to, że z gorączką myślę jaśniej (czyżby jasność umysłu biła od komórek spalanych żywcem w wysokich temperaturach?)
  3. Koniec leżakowania - już po prostu nie wyrabiam Wracam do matmy a jutro do pracy, dzień w piżamie nienajlepiej na mnie wpływa. Tak się jeszcze zastanawiałam nad tym co powiedziałeś o feng shui, starych kwiatach itp., głównie o tym, że to co na zewnątrz i to co wewnątrz wpływa na siebie wzajemnie. Rzeczywiście coś w tym jest. Kiedyś bałagan w mojej głowie nie pozwalał mi utrzymać porządku na zewnątrz, a teraz łapie się na tym, że to sprzątanie stało się niejako musem, tak jakby dopóki będzie porządek w pokoju, dopóty będzie i w środku, więc nie mogę pozwolić rzeczom wyjść spod kontroli. Ale to jest fajne :) Aha, matematykę w sumie lubię, sama często lubię obrazować różne zależności na wykresach. Lubiłabym ją bardziej, gdybym nie miała takich zaległości ze szkoły średniej i trochę więcej przykładów mi wychodziło w praktyce
  4. Odnośnie tego optymizmu i ludzi w różnych sytuacjach, to myślę, że czasem chyba trzeba dotknąć tego dna żeby mieć się od czego odbić (jako "dno" nie mam na myśli czegoś obiektywnie najgorszego, ale sytuacji trudnej do zniesienia dla osoby, która ją przeżywa.) Chodzi mi o to, że ani bezgraniczne szczęście, ani bezgraniczny smutek lub strach nie mogą się utrzymywać bez przerwy, po prostu nie mamy tyle energii. Tak więc kiedy jest już bardzo źle, organizm sam "generuje" pozytywne myślenie jako "ostatnią deskę ratunku". Tak jakby wcześniej był zbyt zmęczony/leniwy żeby to zrobić, ale w takim trudnym momencie wie, że musi zmobilizować wszystkie siły i zacząć myśleć logicznie, pozytywnie. Może właśnie dlatego otaczają nas pozytywne maksymy, z których jednak niewiele sobie robimy. Trudno jest uwierzyć w coś, do czego samemu się nie doszło, trudno nawet zechcieć uwierzyć bo wszystko to wydaje się pięknymi, ale bezużytecznymi słowami. Myślę, że podobnie jest z podejściem ludzi w trudnych, życiowych sytuacjach. Skoro los ich nie oszczędził, a jednak jakoś sobie radzą, to chyba musieli w końcu dojść do jakichś wniosków, które pomagają im zachować optymistyczne nastawienie, albo znaleźli pomoc decydując się uwierzyć, że w tych wszystkich "bajkach" o podejściu pozytywnym tkwi jednak ziarnko prawdy? A teraz się kładę, "wyrzucili" mnie z pracy i kazali wziąć aspiryne i do łóżka Jakieś grypsko grasuje, więc pozdrawiam podwójnie
  5. Z tego co widzę po Twoich postach też interesujesz się siłą pozytywnego myślenia, więc może sama się czegoś ciekawego od Ciebie dowiem :) Jeszcze mi się jedno przypomniało - do tej mojej "nocy oczyszczającej" bardzo nie lubiłam być sama w mieszkaniu, czekałam tylko aż przyjdzie ktoś, kto coś powie i zagłuszy ten cały zamęt w głowie. A jak nie przychodził, to w końcu sama gdzieś wychodziłam. Zrobienie czegokolwiek konstruktywnego w takiej sytuacji graniczyło z cudem, no może poza praniem, ale i tego mi się nie chciało. A teraz odkryłam, że nawet lubię być sama - nie mam się czego bać, bo moje myśli nie są już jakąś nieokreśloną szarą masą, problemy są i zawsze będą - ale cieszę się, że nie są większe, a przecież mogłoby być dużo, dużo gorzej. I uczę się na przykład teraz z tej całej matmy nieszczęsnej - sama w domu, jak dobrze, mam dla siebie czas! No i porządek w pokoju - jest i się utrzymuje! To całe moje bałaganiarstwo było chyba odwzorowaniem sytuacji wewnętrznej, a teraz, skoro w środku w miarę poukładane, to z jakiej racji ma mnie otaczać pobojowisko?
  6. No to tak: - z dentystą to było pierwsze porównanie, jakie mi się nasunęło, no rzeczywiście może nie boleć, ale chwilowo nie chce mi się szukać innego - co do kapsli - ja dalej będę się upierać, że można zarobić pieniądze na niemalże każdym hobby, jeżeli wystarczająco mocno się w to uwierzy - ale tu masz racje, że realia dzisiejszego świata itd, więc ta opcja zostaje dla tego małego procenta zapaleńców, którzy po prostu będą wierzyć mimo wszystko - dla większości (w tym i mnie pewnie ) rzeczywiście pozostaje pójść na kompromis. No i zgadzam się w zupełności co do tych trudnych sytuacji. Czasem taki kop jest nawet potrzebny, żeby zdać sobie sprawę, że jesteśmy o niebo silniejsi niż sądziliśmy. Pozdrawiam!
  7. NIE MOżESZ, MAM PRAWA AUTORSKIE NA MÓJ DOBRY HUMOR! No raczej że możesz po to przecież jest to forum żeby sobie nawzajem pomagać
  8. Jeszcze chciałam edytować post ale już mi nie pozwoliło: Może zamiast mówić sobie, że istnieje tylko dzisiejszy dzień, powinnaś usiąść spokojnie i raz a dobrze wymartwić sobie najgorszy scenariusz? Przecież i tak gdzieś środku na pewno sama wiesz, że byś sobie i z tym poradziła, ludzie są niesamowicie odporni. Ale w ten sposób, widząc możliwość najgorszą z możliwych, ale, jak się dobrze zastanowić, mało prawdopodobną (jest przecież tyle innych), po znalezieniu jakiegoś rozwiązania lub sposobu przyjęcia jej, może mogłabyś pomyśleć, że skoro każda inna będzie lepsza, to przyjemnie Cię zaskoczy i rzeczywiście wszystko będzie dobrze?
  9. Slapcio, tak sobie myslałam: a nawet jeśli w całym tym naszym scenariuszu życia pojawią się jakieś rysy czy pęknięcia, jakie to ma znaczenie dla dnia dzisiejszego? Na pewno nie będzie zawsze dobrze i z tego założenia trzeba wyjść, żeby przestać się bać. To tak jak z oswajaniem się z wizytą u dentysty, jesteśmy już chyba za duzi na to, żeby wmawiać sobie że "nic a nic nie będzie bolało", prawda? Chyba lepiej powiedzieć sobie, że będzie ciężko, ale przejdzie, nie? Ogółem bardzo nie lubię podejścia typu "nie martw się, wszystko będzie dobrze". Uważam, że bardziej może zaszkodzić niż pomóc, lęk przed nowymi sytuacjami (nowym dniem) jest naturalną reakcją organizmu. Nie można go tłumić. Według mnie paradoksalnie dużo lepiej jest powiedzieć sobie "Nie martw się, wszystko może runąć, ale są spore szanse, że wcale tak nie będzie" To co usiłuję tu jakoś wyartykułować to to, że chyba lepiej być zaskoczonym pozytywnie niż negatywnie? Wmawianie sobie, że wszystko będzie zawsze dobrze i że unikniemy w życiu kłopotów, jest prostą drogą do rozczarowania - przecież każdy ma jakąś tam losową ilość dobrych i złych dni czy lat. Lepiej się z tym pogodzić, a przed każdym krokiem, który podejmujemy, pogodzić się jeszcze zawczasu z możliwością porażki - i próbować, a jeśli się uda, to będziemy bardzo, ale to bardzo mile zaskoczeni, co daje takiego "kopa", że następnym razem jest już dużo, łatwiej przecież :)
  10. http://www.youtube.com/watch?v=tcxFKbMiNH8 Obejrzyjcie, pośpiewajcie, wiem że banał stary jak świat, ale co z tego :) dla mnie to motto... tymbardziej że chwilowo niewiele lepiej się odżywiam
  11. Witam ponownie! Strasznie się cieszę, że poprawiłam komuś humor :) Szczerze mówiąc pamiętając, jak okropnie się czułam będąc "po tamtej stronie" spodziewałam się raczej odpowiedzi typu "i tak nie wiesz jak się czuję, każdy jest inny i i tak mnie nie zrozumiesz". Aż się bałam wejść jak zobaczyłam że są odpowiedzi Ale widzę że naprawdę wykazujecie dużo pozytywnego nastawienia, bo przecież wcale nie musieliście mi uwierzyć, albo mogliście uznać, że jedna jaskółka wiosny nie czyni. Naprawdę, naprawdę chciałabym, żebyście przynajmniej spróbowali zastosować tą technikę "wewnętrznego dialogu", bo to co napisałam może akurat pasować do kilku osób, ale ogółem to że jesteśmy inni to przecież święta prawda. Gadajcie do tego swojego wewnętrznego "ja" czy jak kto chce niech nazywa, dochodźcie do genialnych wniosków i przedstawiajcie tutaj swoje złote myśli! Btw, Merkia, odpisałam Ci na list, ale nie wiem czy doszedł bo widzę go w pozycjach do wysłania, a nie tych wysłanych. W razie czego podaj mi na priv swojego maila i tam Ci to popchnę :) Dobra, ja mam dziś dzień z korepetycjami z matmy przez gg (eeehhhhh) i wracam do tego. Jeszcze tylko wielkie dzięki za tak ciepłe przyjęcie! Sama świadomość, że można komuś pomóc poprawia samopoczucie, więc jesteście odpowiedzialni za mój dzisiejszy uśmiech
  12. Witam Wszystkich! Trafiłam tu przypadkiem, poczytałam, uśmiałam się i opiszę kilka moich :) Płytki chodnikowe jak widzę standard więc nie opisuję :) Parę innych: 1) to w dzieciństwie: wyobrażałam sobie pomarańczowe i zielone kwadraciki i ustawiałam je symetrycznie, np: zielony pomarańczowy pomarańczowy zielony. Mój mózg jednak się buntował i non stop mi je "przestawiał" tak, że były niesymetryczne, więc znowu je układałam symetrycznie - tak czasem po kilka godzin, miałam już tego dość, obwiniałam się za to, ale po śmierci mojej prababci przeszło 2) też z dzieciństwa: gasząc światło miałam zawsze w głowie jakiś rytm, który musiałam wystukać wyłącznikiem ("pam-pa-ra-ram-pam, pam pam na przykład), i jeżeli po ostatnim naciśnięciu światło zostawało zapalone, to dalej z innym rytmem, do skutku. Pamiętam, że kiedyś usłyszałam kroki mamy (a wiecie ze nie można bawić się wyłącznikami ), więc zaczęłam w panice wymyślać te coraz to nowsze rytmy i k...a ciągle na włączonym się kończy! I jak można się domyśleć mama na mnie nakrzyczała i kazała natychmiast przestać, a ja potem miałam duży problem, bo musiałam się tak zakraść jak już się wszyscy sobą zajmą i wystukać 2 ostatnie "sylaby" 3) lżejsza forma poprzedniego, "po ewulocjii" - ten rytm ciągle mam, ale przeszło mi na wpisywanie adresu w przeglądarce - teraz jest trudniej, bo wszystkie sylaby adresu muszą się zmieścić w rytmie - www.grono.net już obcykałam, bo biorę to "pam para ram pam, pam pam!", z tym ze zamiast "kropka" mówię z angielska "dot" - i wychodzi: wu-wu-wu dot gro no-net!" (ostatniej kropki nie wymawiam i jakoś idzie Przy dłuższym adresie zwykle od razu jakiś kawałek piosenki mi wpada do głowy i muszę się przez chwilę zatrzymać i zastanowić "jak to zaśpiewać' 4) tez w dzieciństwie, pocieranie górną wargą "podnosia" a dolną "nadbrodzia", co kilka sekund, tak ze w koncu jakos to zwalczyłam, bo wyglądałam jak śmiejący się koń non stop. 5) dotykanie poręczy i cofanie się jeśli "źle dotknęłam" - do tej pory mi się zdarza, to samo ze stanięciem tak, żeby poczuć wnętrze stopy (a płaskostopia nie mam, więc zawsze szukam jakiegoś wypukłego kamienia) 6) etykietki oczywiście musiały być przodem, do tego jak coś ruszyłam to potem musiałam układać dokładnie tak jak było, przesuwając w skupieniu o milimetry aż "było dobrze" 7) jeszcze wkurzająca sprawa, jak jako dziecko próbowałam sobie przypomnieć lub wyobrazić jakąś sytuację w domu - zawsze podłoga nie wytrzymywała i lądowaliśmy w piwnicy, więc do jakiejkolwiek sytuacji był już później wstęp: wyobrażanie sobie, że kładę kilka warstw betonu na podłogę, zabijam deskami, kilka warstw w ten sposób, itd: i jak mi się na przykład kolega z podstawówki podobał i chciałam sobie wyobrazić jak do niego idę i prowadzimy "romantyczne rozmowy", to najpierw mu pół chałupy w myślach demolowałam i wzmacniałam podłogę, a że czasem i tak spadała, to się wk..wiałam i w końcu pytałam go w myślach, czy wyjdzie na podwórko Pozdrawiam!
  13. Witam wszystkich bardzo serdecznie :) Weszłam przypadkiem na tą stronę i muszę przyznać, że naprawdę Wam wszystkim bardzo współczuję. Sama wygrzebałam się z czegoś, co wtedy widziałam niemalże jako umysłowe piekło i po prostu muszę się z Wami podzielić tym, jak udało mi się to przezwyciężyć, a nuż komuś pomogę. Postaram się po krótce, żeby nie było nudno :) Połowa mojej rodziny to schizofrenicy-samobójcy lub niedoszli samobójcy, ale nigdy nie brałam poważnie możliwości zachorowania do czasu, kiedy przyszła kolej na mnie Wcześniej myślałam, że dla osoby tak aktywnej, pozytywnej i otwartej jak ja choroba po prostu nie ma szans. Ale przyszło i moje piekiełko, na zmianę depresja i mania (momentami byłam przekonana, że jestem szamanką, choć teraz trudno mi sobie przypomnieć skąd mi się to wzięło). Dla ścisłości: zbyt krótko się leczyłam, żeby sama schizofrenia została potwierdzona, słyszałam różne sądy; schizofrenia właśnie, zespół urojeniowy czy jakoś podobnie, psychoza maniakalno-depresyjna... ogółem brałam Zolafren, później zmienili mi na Zalastę, bo niby to to samo ale mniej mnie usypiało. Do tego doszły potem kłopoty osobiste (teoretycznie nic nie z tego świata, kłopoty z facetem, ale wtedy to już było kroplą przelewającą czarę) więc dali mi jeszcze coś na rozstrój nerwowy, niestety nie pamiętam już nazwy. I poszło standardowo, zawalenie studiów, alienacja i wszystko o czym Wy i tak pewnie wiecie, więc nie będę się rozpisywać. Ogółem bardzo mnie chcieli zamknąć w szpitalu ale ja się nie zgadzałam, choć później był moment, w którym sama pojechałam do lekarki po skierowanie (rozmyśliłam się przed gabinetem i dostałam wtedy właśnie ten lek na rozstrój nerwowy czy jakoś tak). Leki pomagały mi umiarkowanie, bardziej otępiały niż powodowały zmianę podejścia do życia, ale było do wytrzymania przynajmniej. Zaznaczę, że to wszystko trwało kilka lat i był pierwszy okres "wyleczenia" (przeszło mi po tym, jak lekarka wypisała mi skierowanie do szpitala po pierwszej rozmowie, ale udało mi się ją przekonać że obejdzie się bez tego (zaczynając od słów "pani chyba zwariowała!!" . Nawroty były już dużo gorsze, bo jak ktoś już tu wspomniał, traci się wtedy nadzieję na wyleczenie. W każdym razie (bo miało być krótko), w pewnym momencie było na tyle dobrze, że przerwałam leczenie (bez konsultacji z lekarzem, tak, wiem) i wyjechałam na 4 miesiące do pracy na Wyspy Szczęśliwe (tak kiedyś nazywano Wyspy Kanaryjskie). Czułam się naładowana pozytywną energią, ale po powrocie do rzeczywistości zmieniłam podejście dość niefortunnie - negacja wszystkich złych emocji, później nawet negacja jakichkolwiek myśli. I tak mi się żyło wygodnie przez kilka miesięcy, do czasu kiedy jeden malutki czynnik, jak myśl, że zapomniałam o egzaminie (studiuję ponownie, z tym że już zaocznie) wywołał coś na kształt załamania nerwowego i ataku paniki - przez kilka minut w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, co robię, a kiedy zorientowałam się, że chodzę po pokoju i wyrywam sobie włosy z głowy, upadłam z całego tego stresu. I tu właśnie jest ten kawałek historii, który napawa mnie optymizmem i którym chciałabym się z Wami podzielić (gratuluję cierpliwości, jeśli ktoś jeszcze to czyta;)) Byłam już w takim absolutnym dołku, że jedyną logiczną rzeczą, jaką mogłam zrobić było usiąść i zacząć do siebie wewnętrznie mówić, co też uczyniłam. Dziwnie było usłyszeć swój wewnętrzny głos po kilku latach nieobecności :) Uważam to za największe katarsis w moim życiu - spędziłam kilka godzin rozmawiając ze sobą, nazywając, analizując przyczyny i konfrontując wszystkie te uzbierane lęki - pomogło, i to jeszcze jak! Każdy ma swoje lęki i wyrzuty sumienia, małe i duże, które jednak, gdy straci się nad nimi kontrolę, kontakt z nimi, zamieniają się w destrukcyjną armię potworów powalającą na ziemię (dosłownie!) Przez tych kilka godzin uzmysłowiłam sobie wiele spraw, o których nie miałam pojęcia. To było trochę jak dialog właściwie: ja Pytająca, Wątpiąca w cel wszystkiego kontra ja Znająca Odpowiedzi (i tą drugą część natury ma w sobie każdy, może tylko nie zdawać sobie z niej sprawy tak jak ja przez kilka lat). To wszystko w nas siedzi, trzeba to tylko zebrać do kupy. Każdy z nas jest inny, więc każdy dojdzie do innych wniosków, ale jest kilka, które uważam za uniwersalne, więc zamieszczę je tu: 1) kiedy jest już naprawde źle i jesteśmy atakowani przez emocje z każdej strony, tracimy zdolność obiektywnego postrzegania problemów, w naszym umyśle urastają do monstrualnych rozmiarów. Ja mam na to swój sposób: mówmy do siebie, nazwijmy nasz największy lęk, ale nie podchodźmy do niego pseudooptymistycznie, czyli "to sie po prostu nie może stać". Takie podejście to tłumienie realnego strachu, negowanie emocji, bo przecież nikt nie powiedział, że nie może. Powiedzmy sobie raczej: "to jest najgorszym scenariuszem i przyjmijmy na chwilę, że tak się właśnie stanie". Postawmy się w tej najgorszej sytuacji, wczujmy się w nią. Nie jest łatwo, bo nasz głupiutki, wygodnicki umysł od razu chce uciekać - nie pozwólmy mu, myślmy dalej. "Jestem w tej sytuacji i wiem, że jakoś muszę sobie poradzić, co zrobię?" Znajdźmy rozwiązania, niekiedy trudne i bolesne, ale realne rozwiązania. Skoro jesteśmy na tym forum, to mamy wolę jeszcze walki, więc rozbijmy tą armię problemów po jednym na raz, do skutku. A w momencie, gdy pogodzimy się już z najgorszym scenariuszem, zdajmy sobie sprawę, że tak wcale nie musi być, że przecież może pójść dużo lepiej. Ja w ten sposób pokonałam między innymi ten lęk, że mnie wywalą znowu ze studiów i że może lepiej po prostu to olać i się nie stresować - następnego dnia obudziłam się wcześnie, spokojna, pouczyłam się i poszłąm na egzamin - pierwszą zerówkę w życiu! Zaliczyłam, i dowiedziałam się, że ten inny egzamin o którym zapomniałam, to też była zerówka i będzie kolejny - a byłam o krok od rzucenia wszystkiego! 2) Wszyscy wiemy, że swiadomość możliwości nawrotu choroby często nie pozwala nam się cieszyć dobrym samopoczuciem w momentach poprawy ("bo po co, skoro i tak wróci, to i tak nie ma sensu..." - i znowu mamy problem). Sami je niemalże wywołujemy tym sposobem. A nie lepiej spojrzeć na życie jak na sinusoidę - górka, dołek, górka dołek - i pomyśleć na odwrót: "będzie źle, ale to i tak minie" - takie myślenie potrafi skrócić okresy nawrotów! Podobnie jest u mnie np. ze studiami - ludzie popisali prace magisterskie, a ja wszystko od początku - a chciałoby się już dobrze zarabiać, mieć dziecko może, w każdym razie momentami czułam się dziwnie z młodszymi o kilka lat ode mnie ludźmi ze studiów, z zupełnie innym nastawieniem. Do tego dochodzi świadomość, że ludzie mają w moim wieku poważne zawody, a ja się chwytam byle czego, żeby mieć na czynsz i szkołe, zajadając makaron. Więc myślę:"wszystkie dobre rzeczy, które mnie w życiu spotkały, przychodziły niespodziewanie, a w momencie kiedy przyszły przestawało się liczyć, jak długo na nie czekałam". I w ten piękny sposób obudziłam się rano i pierwszy raz od dawna nie chowałam się pod kołdrę w strachu przed tym strasznym światem, tylko autentycznie pomyślałam z ciekawością "ciekawe co dobrego mnie dzisiaj spotka". 3) zainteresowania - a że ludzie mają takie fajne, a ja po trochu z każdej dziedziny, także właściwie nie wiem nic i nie powinnam czytać jakiś pierdół, oglądać ogłupiających filmów, tylko zrobić listę "największych dokonań literatury i kinematografii" i zacząć się wreszcie tym interesować. A, i że są bardziej i mniej "przyszłościowe" kierunki studiów i kariery, a już najlepsze teksty jakie słyszałam, to "powinnaś się zainteresować Wietnamem, to jest przyszła kopalnia złota". Aż nie mogę uwierzyć, że miałam tak idiotyczne podejście. Ludzie przyswajają wiedzę najlepiej, kiedy lubią to, co robią, a nie kiedy wmawiają sobie, że coś lubią. Czytając ciekawą dla nas książkę, mamy ochotę dowiedzieć się wielu innych rzeczy: gdzie się rozgrywa akcja, w jakich czasach itd - nawet się nie zorientujemy, kiedy posiądziemy, bezboleśnie, przy okazji, kupę wiadomości z różnych dziedzin. Do tego wszystkie niszowe sektory gospodarki i genialne sposoby na zarabianie i życie i nie powstały od "muszę być dobry w tym syfie, który mnie w ogóle nie interesuje, w tej pracy, która powoduje u mnie mdłości". Trzeba uwierzyć w choćby najmniej znaczącą dziedzinę, która nas interesuje, choćby to było zbieranie kapsli. Co nam da świetny punkt w CV tak naprawdę? Dla mnie: chwilowe dobre samopoczucie wywołaniem zachwytu na rozmowie kwalifikacyjnej, a następnie duże pieniądze z pracy, której nienawidzimy i po której jesteśmy zbyt zmęczeni psychicznie, żeby chcieć się dobrze bawić w wolnym czasie. A Zrzeszenie Zbieraczy Kapsli będzie nam dawało mikroskopijny przychód, ale ogromne zadowolenie z rozwoju wewnętrznego i energię, żeby pomyśleć, jak by na tym zarobić lepsze pieniądze. Dla mnie - jeśli ktoś naprawdę to lubi, to się uda, chociaż kapsle nie interesują mnie zupełnie. Dobrze, miało być krótko, a wyszła niemalże praca magisterska, Wy już pewnie zasypiacie, a na mnie czeka matma :) Mam tylko nadzieję, że udało mi się komuś pomóc spojrzeć na życie z tej dobrej strony. Jedyne zapewnienie, jakie mogę Wam dać, to to, że mi pomogło na tyle, że patrzę w przyszłość z ufnością psa Reksia i cieszę się z nadchodzącej nowej sesji! :) Roztaczam pozytywną aurę, nawet nie wymądrzając się za bardzo jak przed chwilą tutaj, a przyjaciele szukają mnie, a nie ja ich, bojąc się, jak to kiedyś bywało, że za bardzo ich przytłoczę i że i tak mnie nie zrozumieją :)
×