Na początek - hej wszystkim. Wiem, że jest dział powitań, ale pozwólcie, że tu dokonam autoprezentacji
Po ostatniej wizycie u lekarza rodzinnego, który zna mnie od wielu lat i badaniach krwi, moczu, na okoliczność bakterii oraz niepełnych wciąż na Boleriozę dostałem lek na wyciszenie z informacją, że muszę uspokoić myśli. Dać sobie czas na relaks.
A zaczęło się:
(tak myślę, że od tego) od myśli na temat egzystencji pewnie gdzieś w połowie zeszłego roku. Umarł kolega kolegi, a jego śmierć obserwowałem codziennie na facebooku, gdzie toczyła się walka o jego życie. Znak naszych czasów. Ustawia się kampanie na serwisie pomagam.pl i udostępnia ją na portalu społecznościowym. Jakoś dużo na początku o tym nie myślałem, ale z czasem coraz więcej. Chłopak miał 25 lat. Ja dziś 33. Ciągle myślałem, jakie to straszne, że w sumie 2 miesiące i ze zdrowego człowieka robi się wrak. Chwilę potem już go nie było. Coraz częściej zacząłem myśleć o śmierci, o bezsensie życia jako takiego, skoro żyjemy na tykającej bombie i wiadomo, że w końcu wybuchnie. Nigdy tak wcześniej nie miałem, tzn. jako dziecko zastanawiałem się co to znaczy umrzeć, ale w pewnym momencie po prostu zawładnęło to mną. Dodam, że nie jestem wierzący, więc jedyne, co sobie byłem w stanie wyobrazić to czarna dziura.
Minęło kilka miesięcy. Względnie wszystko poukładało mi się w głowie. Poza natrętnymi myślami nie miałem żadnych innych niepokojących objawów. Dodam, że mam dobrą pracę, kochającą żonę, żadnych w sumie problemów. Jestem kontaktowy, lubię ludzi, życie, mam pasję, która daje mi mnóstwo satysfakcji...
Pod koniec października dowiedziałem się, że będę ojcem. Strasznie się ucieszyłem, ale myśli, że umrę wróciły. Nie wiem, tak jakbym wbił sobie do głowy, że mogę nie zobaczyć tego dziecka. Że mogę go nie wychować. Stres.
Mniej więcej 5-6 listopada 2017 jechałem właśnie samochodem na weekend i zaczęła drętwieć mi noga, drętwieć tak, że nie mogłem siedzieć. Musiałem stawać i ją rozprostowywać. Przespacerowany weekend i trochę przeszło. Potem w zasadzie już to nie wróciło. Kilka dni po powrocie dostałem strasznego kataru, kaszlu i bólu każdego mięśnia. Bez temperatury, bez typowych objawów grypowych. Dopiero po dwóch tygodniach udało się lekarzowi postawić diagnozę, że jakaś maź spływa mi z zatok i odkłada się w gardle. Dostałem leki, poprawiło się. Ale niestety zostały bóle mięśni-kości (trudno mi to opisać). Boli mnie prawa ręka, bark, czasami jedna stopa. Odczuwam ból w górnej części kręgosłupa, czasami szyi. Boli mnie głowa po stronie prawej i lewej, jak od ucisków. Do tego zacząłem słabnąć. Nagle zasłabłem rano w połowie listopada, tuż przed wizytą w warsztacie samochodowym - żadnego stresu z tego powodu. Nic. Nie mogłem się ruszyć, zaczęło brakować mi oddechu, serce waliło jak złe. Położyłem się z nogami do góry, poleżałem trochę i przeszło. Pozostało poczucie odrealnienia, ale to też przeszło po 2-3 dniach. Niestety wraz z odejściem poczucia, że jestem słaby, w dodatku w bańce, wróciła choroba - tym razem ze zdwojoną siłą. Mniej więcej dwa tygodnie po zasłabnięciu w domu, przytrafiło mi się to w pracy. Do tego doszła temperatura, stan zapalny. Tym razem grypa na całego. Wylądowałem w szpitalu. Lekarz odesłał mnie z lekami na przeziębienie i zwolnieniem od pracy. Przez większość grudnia borykałem się z przeziębieniem, bólami ręki, głowy, stawów. Co jakiś czas dochodził skaczący puls, poczucie, że zemdleję i strach o to, co mi jest. W święta zaatakowało mnie ciśnienie i puls. Całe przeleżałem w łóżku z pulsem 100 i ciśnieniem 160 na 100. Potem doszły jeszcze: ból oczu i światłowstręt. Wstyd się przyznać, ale puls był chyba powodem strachu o to, że wyjeżdżam do rodziny żony do małego miasta i będą święta i w razie czego nie będzie komu mi pomóc...
Mamy styczeń. Znowu boli mnie gardło, a od 10 mniej więcej dni nie odchodzi ode mnie poczucie odrealnienia. Cały czas widzę jak przez bańkę mydlaną. Wiem co się dzieje, wiem gdzie jestem, ale w jedną chwilę potrafię się zapaść w sobie i czuję puls, uderzenia serca, którym czasami towarzyszy ból w mostku.
Zrobiłem EKG - w normie, RTG szyjnej części kręgosłupa, pełne badania x2, byłem dwa razy u neurologa - nikt nic u mnie nie widzi. Lekkie przewężenia między kregami C5 i C6, ale to wszystko. Byłem w poradni bólu pleców. Pani powiedziała, że nie widziała już dawno nikogo tak spiętego. Kazała mi zrobić badania na Boleriozę. Miałem kontakt z kleszczem (mam psa), ale nie zdążył jeszcze we mnie wejść. Wyniki pierwszego badania zgubili, z drugiego wychodzi że - z części pierwszej Boleriozy nie mam, a druga część jest do powtórzenia. Zakładam więc, że to raczej nie to. Byłem u rehabilitanta. Rozmasował mnie trochę, ale powiedział, że długa praca przede mną.
Przechodząc do meritum. Mam życie w rozsypce. Wykańczam mieszkanie, dziecko w drodze, pracy od diabła, nastawienie pozytywne, depresji raczej nie mam, wstawać mi się chce, tyle że jak wstaję to zaczynam widzieć jak przez okulary do pływania. Boli mnie ciało jak przed przeziębieniem, bolą kości, głowa, zatyka mi się czasami ucho, mam szumy. Co jakiś czas atak paniki - pikawa, uczucie jakbym miał umierać. Jednym słowem masakra.
Dostałem Atarax, ale nie mogę go brać, bo muszę jeździć autem - kolejny problem, wiem, ale inaczej nie dam rady obecnie pracować, a urlopu/zwolnienia też wziąć nie mogę, bo czekam właśnie na nową umowę, do tego zastępują kolegę w pracy.
Czasami mam wrażenie, że umiem to przezwyciężyć. Kilka oddechów i odchodzi pikanie. Jestem sprawny jak idę. Silny, jeśli muszę coś podnieść - nie zauważyłem, żebym tracił na wadze. Apetyt mam normalny.
Dobrze trafiłem ?