Moje doświadczenie z zaburzeniem lękowym. Muszę to z siebie wyrzucić. ~1800 słów / 10 minut czytania.
Wstęp
Jako dziecko byłem wrażliwy, ale pełen inicjatywy, twórczości, zainteresowań. Lubiłem matematykę, szachy, grę na pianinie, sport, chętnie żartowałem, bywałem nawet arogancki czy zaczepny. Nie miałem kompleksów na tle rówieśników. Niektóre osoby uważałem wręcz za "nudne". Wszystko załamało się około 14-go roku życia. Wówczas, w gimnazjum, będąc w wieku dojrzewania, zacząłem pocić się bardziej niż dotychczas, głównie pod wpływem emocji, niekoniecznie negatywnych - po prostu w normalnym, pełnym życia zaangażowaniu w bycie tu i teraz zarówno na lekcji, jak i na przerwie. Kilku chłopaków z klasy zaczęło mi dokuczać, że śmierdzę, wyśmiewając i poniżając mnie różnymi docinkami w obecności rówieśników z klasy i spoza niej. W porządku, mieli rację, tyle że pod wpływem tego rodzaju presji czy wręcz nagonki, zupełnie nagle z względnie beztroskiego chłopaka, będącego tu i teraz, odważnie patrzącego w przyszłość, stałem się kimś innym. Zacząłem świadomie myśleć o tym problemie i wpadłem w błędne koło: boję się, że spocę się, będę pachnieć nieświeżo i będą mnie poniżać -> powstaje stres -> wzrasta potliwość -> pocę się bardziej -> i tak w kółko. Problem jest na tyle wstydliwy, krępujący, że nawet teraz pisząc o tym, mam ochotę po prostu zapaść się pod ziemię - zniknąć. Nic wówczas nie powiedziałem rodzicom ani nauczycielom. Samodzielnie nie mogłem dać sobie z tym rady - ani od strony psychologicznej (napięcie) ani fizjologicznej (faktyczna potliwość), z powodu błędnego koła i codziennego doświadczenia wyśmiania, odrzucenia, poniżenia. Trwało to przez drugą i trzecią klasę gimnazjum.
Gimnazjum
Napięcie emocjonalne, którego wówczas doświadczałem, było ogromne. Gdy wróciłem ze szkoły, snułem scenariusze: "jak ciężki będzie kolejny dzień? Jak bardzo się spocę? Jak bardzo mnie wyśmieją? Może któryś z nich [prześladowców] nie przyjdzie?". Gdy wstawałem rano - pamiętam to dobrze i coś się we mnie burzy, gdy to wspominam - już po około 3-5 sekundach od przebudzenia się powstawała myśl "jak bardzo dziś się spocę? O, nie... już czuję silny stres, pot, serce mi wali - czeka mnie słowne znęcanie się i wyśmiewanie mnie". Ruszałem w drogę do szkoły i po przejściu pierwszej przecznicy czułem spadające pod pachą krople potu. Zawsze lękałem się - jak wcześnie to [krople] nastąpi? Za światłami, czy jeszcze przed? Czy w szkole uda mi się siedzieć daleko od największych prześladowców? Czy na przerwach będę miał możliwość schowania się w łazience, czy też musimy np. czekać na apel pod salą gimnastyczną lub coś podobnego, i łatwo mnie dopadną?
Mały świat
Myśli o potliwości, wstydzie, odrzuceniu, byciu śmierdzielem, to był cały mój świat. Aktywnie myślałem o tym przez około 6-8 godzin dziennie. Nie było nawet pół godziny pobytu w szkole, w czasie której nie pomyślałbym "jak bardzo się pocę? Czy bardzo śmierdzę? Kto może mnie wyczuć? Jak duża jest szansa, że ta osoba mnie wyśmieje? Gdzie są moi główni prześladowcy - jak blisko?". Wyniki w nauce nie ucierpiały, bo byłem zdolny. Wystarczyło sięgnąć w domu po podręcznik i na chwilę się skupić.
Wewnętrzne umieranie
Wskutek tego, zamknąłem się w sobie. Mój świat emocjonalny stał się bardzo ograniczony - lęk przed wyśmianiem, odrzuceniem i poczucie bycia gorszym. Śmierdzielem, z którym po prostu coś jest nie tak. Który żyje na innych prawach. Szczyt marzeń, jeśli chodzi o relacje z innymi, to nie być wyśmianym. Jeśli minął dzień bez intensywnego dokuczania - nie pragnąłem niczego więcej. Nie znaczy to, że nie wracałem wyczerpany błędnym kołem lęku o własną potliwość. Nie przesadzam, gdy mówię, że nie mijało pół godziny bez lęków o potliwość, nieświeżość i możliwość wyśmiania. Każdą czynność, nim ją podjąłem, przeliczałem na ilość wydzielonego potu. To nie było życie, tylko walka o przetrwanie. Wyczerpująca i samotna.
Nie miałem już inicjatywy. Coraz mniej żartowałem. Dystansowałem się od innych. Unikałem wypowiadania się w grupie, bo wtedy uwaga innych zwróciłaby się na mnie, i potęgowało się ryzyko, że jak bicz spadłyby słowa: - Dobra, cicho. Śmierdzisz. - Wiesz, co to woda? H2O? - Lepiej byś się umył... Byłem gotów zapłacić każdą cenę, byle takiego scenariusza uniknąć. O konfliktach, nawet drobnych, w zwykłej rozmowie, nie było mowy. Wystarczyłby jeden argument, żeby mnie powalić - "Śmierdzisz.". Nie było warto ryzykować.
Liceum
Później było liceum. Nikt nie prześladował mnie aktywnie, choć czasem zdarzał się jakiś uszczypliwy komentarz "za plecami". Nic dziwnego, przecież cały czas odczuwałem silny lęk związany z potliwością, który oczywiście wzmagał ją kilkakrotnie. Nie jest też tajemnicą, że bodziec emocjonalny jak choćby lęk, stymuluje głównie gruczoły apokrynowe, które powodują gorszy smród niż ekrynowe, które służą chłodzeniu ciała - np. przy wysiłku fizycznym czy upale. Błędne koło moich lęków trwało, choć znęcanie się nade mną ustało. Niestety, teraz to ja znęcałem się nad sobą w swojej głowie błędnym kołem myśli, które opisywałem już wcześniej. Nie byłem w stanie tego kontrolować. Myślałem o tym dzień w dzień, przez cały czas pobytu w szkole. To nie było coś okazyjnego. Tak jak w gimnazjum, to była codzienność: lekcja w lekcję, przerwa w przerwę, te same lęki. Każdą czynność, którą miałem wykonać, przeliczałem na: ilość potu, bliskość innych (jak łatwo mogą coś wyczuć), możliwość "ucieczki" w razie potrzeby, oraz ile jeszcze czynności w otoczeniu rówieśników czeka mnie później. Unikałem zaangażowania, ekspresjii, odczuwania silnych emocji - to wszystko wiązało się z jeszcze bardziej wzmożoną potliwością. Wszystkie sytuacje w zamkniętych pomieszczeniach, gdzie inni byli relatywnie blisko, to był stały, nieustannie odczuwalny, wypalający stres.
Odebrana tożsamość
Po powrocie do domu głównie grałem na komputerze. Z nauką nie było problemu, choć obecność w szkole wybitnych uczniów, w porównaniu do których czułem się kiepski, odebrała mi odczuwaną wewnętrznie tożsamość "samotnego i odrzuconego geniusza". Byłem już tylko odrzucony i pełen zgorzknienia. Na co dzień robiłem dobrą minę do złej gry, bo co innego miałem robić. Przecież nikomu bym się nie zwierzył, zresztą jak, skoro z nikim nie łączyła mnie bliska przyjaźń.
Coś tu nie gra
Wtedy pojawiły się pierwsze refleksje, że coś jest nie tak. Bo przecież kończąc gimnazjum byłem pewien, że zamykam ten parszywy rozdział, zostawiam tę męczarnię za sobą i zaczynam nowe, normalne, pogodne życie. Ale tak nie było. Rzeczywiście, nikt już aktywnie mnie nie prześladował, ale problem pozostał. Pozostała potliwość i pozostał mój najpotężniejszy wróg, który nie opuszczał mnie na krok - lęk. Lęk, że pocę się, spocę się jeszcze bardziej, będę śmierdział, jak się dobrze nie schowam, to komuś podpadnę i mnie wyśmieje. To byłby koniec świata. Nieraz słysząc słowo "śmierć" (np. na lekcji polskiego) miałem wrażenie, że słyszę "śmierdzi". Podobnie np. ze słowem "siedzi" itd. Lęk nie dawał mi ani chwili spokoju. Cały czas byłem czujny, obserwowałem siebie, swoją potliwość, otoczenie, poziom zagrożenia (kto jest w pobliżu i jak blisko) i możliwość ucieczki (czas do końca lekcji, możliwość odsunięcia się dalej itd.).
Idzie ku lepszemu?
Z drugiej strony wydawało mi się wtedy, że "nie jest aż tak źle", tzn. czuję się źle, wyczerpują mnie moje lęki, ale przynajmniej nie jestem aktywnie prześladowany. A gdy wrócę do domu, mogę grać na komputerze. Nie zwracałem uwagi na to, że inni rozwijają się jako osoby, świadomie dobierają znajomych, zaczynają określać się, mają inicjatywę, autentyczne relacje, otwartość, akceptację siebie, inicjatywę, plany, marzenia. Mi wystarczało większe bezpieczeństwo, niż w gimnazjum. Miałem serdecznie dość moich lęków o potliwość po tych kilku latach ale po cichu liczyłem, że gdy skończę liceum i ponownie znajdę się w nowym środowisku, to wtedy będę już całkiem wolny. A więc wytrzymać jeszcze trochę. W relacjach z innymi najważniejsze było dla mnie to, by minimalizować szansę, że ktoś powie, że śmierdzę. Na powierzchni starałem się uśmiechać, żartować, ale w środku czułem się zalękniony i pusty. Cieszyłem się, gdy mogłem wrócić do domu i grać. Wtedy byłem bezpieczny.
Studia
Studia zacząłem pełen entuzjazmu, że teraz zaczynam nowe, dorosłe i pogodne życie. Starałem się jak najwięcej żartować i być "fajny". Czasem było ciężko, czasem się udawało. Lęki o potliwość były obecne z dość dużym nasileniem, jednak był entuzjazm, zapał do nowego życia który powodował, że czułem się lepiej, niż w liceum czy gimnazjum. Jednak po kilku miesiącach, gdy grupa zaczęła bardziej się zżywać i więzi między osobami zacieśniały się, czułem, że nie jestem w stanie nawiązać autentycznych znajomości, że udaję, a w środku cały czas mam zgorzkniałość, poczucie bycia innym, gorszym, i lęk, dobrze znany mi lęk.
Brutalna prawda
Oto smutna anegdota z pierwszego roku studiów. W grupie była dziewczyna, która podobała mi się. Było to wzajemne. Niestety, unikałem siadania w pobliżu niej, bo bałem się o potliwość, a co dopiero, gdy obok siedzi dziewczyna, na której mi zależy? Co za stres! Spociłbym się na potęgę i śmierdziałbym jak skunks. Ona ledwo wytrzymałaby te zajęcia i to byłby koniec. Zdarzyło się np., że w prawi wypełnionej już sali, obok niej było wolne miejsce. Wchodzę ja i kolega nieco spóźnieni. Od razu wybieram inne miejsce, a on siada obok niej. Uniknąłem gigantycznej ilości lęku i potu. Uff. Zdarzyło się też ze dwa razy, że ona dosiadła się do mnie. Jedyne, o czym byłem w stanie myśleć, to pot. Pocę się coraz bardziej i bardziej, czuję coraz większy lęk, już czuję, że zaczynam być coraz mniej świeży... Gorąco mi. Kiedy to się skończy? Mam tego dość, zaraz wybuchnę. Komfortowo rozmawiałem z nią tylko np. w drodze powrotnej z uczelni, bo było to na świeżym powietrzu, często np. w odzieniu typu kurtka, co trzyma zapachy przyjemne czy też nie przy ciele. Wtedy fajnie się rozmawiało, to były moje ulubione chwile. To dawało mi naprawdę dobry humor na następny dzień czy dwa. Ale wszelkie możliwości zawiązania realnej znajomości ucinałem. Wstydziłem się tego, że boję się pocenia, w wyniku czego intensywnie się pocę i śmierdzę. Co za wstyd! Siedzieć obok siebie w kinie? Nigdy, nie wytrzymałbym. No więc cóż. Nie tylko mnie ta koleżanka się podobała. Inny nie miał takich problemów, śmiały, pewny siebie, w końcu zostali parą i pograne. Z jednej strony ulga - wiedziałem, że już nigdy nie usiądzie obok mnie, więc oszczędzi mi to lęku. Ale tak naprawdę... - no właśnie. Co to za życie?
Ten lęk był obecny na przestrzeni całych studiów. Zdarzało się (np. w nowym miejscu pracy/praktyk w czasie wakacji), że dopadał mnie z wielką siłą, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, głowa mi pękała od potężnego napięcia lękowego. Czasem był znośny.
Z balastem idzie się wolniej
Studia skończone, 25 lat na karku. Lęk trwa do dziś i zabiera mi kolejne minuty, godziny mojego życia na martwienie się "czy aby nie śmierdzę?". Dbam o higienę, oczywiście. Gdybym rano nie przemył pach i nie zaaplikował antyperspirantu, to zwariowałbym z lęku. Próbowałem już wielu produktów, ale na marne - lęk jest i już. Zdarza się, że "się zapomnę" i jestem od tego lęku wolny. Ale co wtedy zostaje? Pustka, brak umiejętności społecznych, kompleksy, brak poczucia własnej wartości, brak poczucia tożsamości, brak inicjatywy, wycofanie, zgorzkniałość. Inni rozwijali się przez ostatnie 10 czy kilkanaście lat. I, niestety, zostawili mnie daleko z tyłu.