Dzień dobry.
Zwracam się tutaj z poradą, z którą pewnie wielu z Was miało okazję spotkać i wobec, której wystosowaliście duże ilości propozycji, wsparcia czy czegokolwiek, co można nazwać lekarstwem na niską samoocenę.
Cierpię na to prawdę mówiąc... zawsze? Nie potrafię przypomnieć sobie czasów, kiedy miałem w sobie więcej pozytywnych myśli na swój temat, niż negatywnych. Zawsze znajduję się czarna plama na jasnym i (wydawało by się) pięknym dniu.
Analizowałem cholernie długi okres czasu swoje wnętrze, to jak wpływa niska samoocena na relacje z innymi, na zainteresowania, sposób bycia, poświęcanie się dla siebie, na realizację swych marzeń. I wiem doskonale, że jest to główny hamulcowy, który czeka śmiejąc się, patrzy na mnie i wie, że od wielu lat staram się wyjść z dołka własnych myśli i z gorszym albo lepszym efektem wstaję rano z kłębkiem myśli - pozytywnych albo negatywnych.
Wszystko pewnie ma podstawę u mojego wychowania i tego, jak przeżyłem czasy szkolne. Czasy szkolne (szkoła podstawowa i gimnazjum) przeżyłem fatalnie. Byłem odrzucony, nielubiany, szkalowany - bo słuchałem innego rodzaju muzyki niż wszyscy, zachowywałem się inaczej niż wszyscy i uznawałem, że podstawą godnego reprezentowania siebie, i zarazem bycia "fair" jest bycie w stu procentach w porządku wobec nauczycieli i znajomych. Wrogów w jednej klasie miałem więcej niż obecnie prezydent Rosji mógłby sobie "wymarzyć".
Miałem także problemy z nauką. Powodowało to liczne konflikty w rodzinie, która przez złe oceny zsyłała mnie myślami do szkół zawodowych - wtedy ten typ szkoły uznawany był za formę edukacyjnej patologii, gdzie wypracowany był jasny, klarowny schemat: nieuk -> szkoła zawodowa -> klasyczny robol.
Uważam też, że w tym momencie muszę także powiedzieć bardzo istotną rzecz – brak znajomych, wielka niechęć rówieśników do mojej osoby, ciągły zawód ze strony rodziców oceniających negatywnie moje stopnie uzyskiwane w szkole, zmusiły mnie do skoku z balkonu, którego jednak nie zrobiłem, bo się bałem. Tylko dlatego, że się bałem.
Wychowywała mnie tak naprawdę babcia i mama, bo ojca wiecznie w domu nie było, ale wychowywanie odbywało się w takiej formie, że podopieczni nauczyli mnie kłamać, nauczyli mnie, że ten sposób może przynieść więcej korzyści, niż bycie szczerym. Wielokrotnie bycie szczerym kończyło się dla mnie źle. Stąd częste posługiwanie się kłamstwem w stosunku do rodziny i brak do dzisiaj silnych więzi z nimi poza mieszkaniem i umawianiem się na kolejne plany i sposoby ich realizacji.
Nie chcę źle oceniać wychowania moich rodziców, bo uważam się za osobę empatyczną, kulturalną z ogromnym warsztatem umiejętności wspomagania innych, a to z pewnością jest ich zasługa. Mam jednak wrażenie, że w wychowaniu pominęli mój stan psychiczny i to, że socjalizowanie się z ludźmi jest wysoce zaburzone.
Do końca klasy 2 liceum tak naprawdę miałem tylko kilku znajomych. Przez chęć bycia akceptowanym nadwyrężałem swoje zasady, bo chciałem być fajny, poczuć się śmieszny, chciałem zostać jednym z tych, którzy przynależeli do pewnej grupy. Kończyło się to tragicznie.
Drogą wielu błędów, dedukcji, odkrywania poszczególnych stopni zaznajomienia i tego, czy ludzie są szczerzy, bo są, czy ich szczerość jest tylko wynikiem pewnych manipulacji, dotarłem tutaj. Przebyłem drogę od pesymisty, który bał się usta otworzyć ze stresu, z obawy o wyśmianie, z poczuciem wstydu za bycie tym, kim się jest, do racjonalisty z pewnym umiarkowanym, małym, ale dość już widocznym optymizmem.
Mam 23 lata i czuję, że chcę więcej i mogę więcej. Czuję, że świat jest nienormalny, powariowany, a tych, którzy na tym świecie czuli się tak samo zdeptani jak ja, jest wielu. I chciałbym im z całego serca pomóc, ale wiem, że nie będę w tym wiarygodny, dopóki ostatecznie nie wytnę z siebie tego wirusa, który wszczepiła mi cała rzesza ludzi (świadomie i nieświadomie), a którego nazywam „niską samooceną”.
Dzisiaj jestem w trzymiesięcznym związku, co jest dla mnie ogromnym sukcesem, bo nigdy nie potrafiłem uwierzyć w to, że mogę się komukolwiek podobać, z kimkolwiek być. I choć z tego powodu się cieszę, to nadal przez mój poziom poniżania się „dla zasady”, który według mnie trzyma się zbyt wysoko, zaburza relacje w moim związku. Czuję się czasami gorszy, bo nie znam pewnego słowa, który jest znany mojej połówce, bo nie znam tak dobrze języka obcego, jak moja połówka. Czuję też czasami (wstyd mi za to), że moja połówka jest ze mną, bo podobam się z wyglądu, a ja oczekiwałbym oceny mojego charakteru, który nie ulegnie zmianom tak bardzo, jak ciało. Co w tej sytuacji robić? Jak ze sobą walczyć, z takimi myślami?
Doszedłem do wniosku, że w dalszym ciągu uciekam myślami do świata fantastycznego, w którym jestem uwielbiany, miłowany, przystojny – jak posąg. Wiem, że muszę to kontrolować, ale najzwyczajniej w świecie czasem dochodzi do momentu, w którym nawet nie myślę o kontroli chorego/pięknego świata, bo akurat w danym momencie, w danej chwili mam „zjazd nastroju” i wtedy nietrudno o myśli o rozstaniu, o samobójstwie, o poczucie się gorszym od świata. Co wtedy robić?
No i przede wszystkim – jak wpoić sobie do głowy to, że każdy jest człowiekiem i niezależnie od błędu, jakie popełnił, czy tego, czy czegoś nie potrafi bądź nie wie, nie czyni go istotą drugiej kategorii. Jak? Dodam, że jestem w ogromnej mierze liberalny w stosunku do czynów ludzi, ale wobec siebie jestem ideologicznym faszystą.
Przepraszam, że tak ogromny wywód tutaj nakreśliłem, ale chcę udowodnić jednym, że naprawdę da się wyjść z tego piekła, jakie ludzie nam zgotowali, a jakie my z ogromną przyjemnością bądź bólem pielęgnowaliśmy, a drugich prosić o pomoc. Pewnie uda mi się za jakiś czas żyć własnym życiem, oddychać swoimi płucami i myśleć własnym umysłem, ale może ktoś dobrą wskazówkę rzuci.
Pozdrawiam i czekam na odpowiedzi!