Skocz do zawartości
Nerwica.com

lyneth

Użytkownik
  • Postów

    4
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez lyneth

  1. Aranjani, dziękuję:) Tylko teraz się zastanawiam jak do tego w ogóle podejść, bo chyba nie mogę też oczekiwać, ze psycholog nagle sprawi cuda i wszystko od razu i pięknie naprawi.
  2. Po pierwsze - to nie jest kwestia tego, że nie jestem kobieca w wyglądzie czy ubiorze, co to to na pewno nie. Więc tym bardziej nie wiem gdzie tkwi problem. I tak, ja wiem jak to strasznie brzmi. Ale byłam w nim cały czas wtedy zakochana, ślepo zakochana. A on zawsze i tak był "nade mną" w tym związku, to on o wszystkim decydował więc i na taki "przyjacielski seks" się zgadzałam. I straszliwie tego żałuję, nie wiem co ja wtedy sobie myślałam - pewnie roiłam sobie w głowie, że kiedyś się do mnie jeszcze przekona, że jeszcze będzie dobrze. Albo że na nic innego i tak mnie w życiu nie stać, więc trzeba się cieszyć tym udawaniem związku. A lądowanie w łóżku z drugim facetem - to tylko jakieś niewinne całowanie się, chyba nic w tym złego. I to nie od razu, dopiero niedawno. Jak próbował wcześniej albo czegoś więcej to dostawał z liścia. I generalnie chodzi mi o to, że nie wiem już jak z tego wszystkiego wybrnąć. Mam zerwać wszystkie moje znajomości z mężczyznami i oczekiwać na cud?
  3. A przepraszam, zapomniałam się przedstawić:) mam 26 lat, już po studiach. Z tym pierwszym poważnym byłam od 19 roku życia do 24. Wiem, że niewiele, ale mam wrażenie, jakby ten problem się za mną ciągnął, ciągnął i nie szło go rozwiązać już w żaden możliwy sposób.
  4. Nigdy nie układało mi się z facetami. Zawsze byłam kumpelą, koleżanką do wszystkiego. Mój jedyny poważny związek w życiu ewoluował z przyjaźni i zamienił się w coś bardzo chorego. Nie wiem dlaczego, może byłam za młoda. Był ode mnie starszy i zawsze był taki "nade mną" - to nie było takie ot partnerstwo. Po wielu bardzo niszczących mnie psychicznie latach mój (były już) facet doszedł do wniosku, że w sumie to lepiej by się nam było po prostu przyjaźnić. Jakimś cudem się zgodziłam i udawałam brak większego zaangażowania przez następne lata, będąc tak naprawdę na każde jego zawołanie (również w sprawach seksu). Boję się, że ten mój pierwszy "poważny" związek mnie tak bardzo zniszczył. Boję się, że może to moja wina, że to ja nie potrafię zbudować innej relacji, że to we mnie tkwi problem. Że byłam za bardzo od niego uzależniona, bo przecież nie rzuciłam tego wszystkiego po jego wyznaniach. Że już wtedy byłam jakąś desperatką, tak panicznie obawiającą się samotności, że zgodzi się na absolutnie wszystko. Długo byłam sama, jakoś żaden się mną nie zainteresował. Często słyszę, że jestem fajna, że super kumpela, że traktują mnie jak siostrę. To kolejny powód, przez który uważam, że to ja, że to moja wina, że mnie tak traktują, mimo, że chciałabym już czegoś więcej, chciałabym spróbować nowego związku. Poznałam jakieś 8 miesięcy temu super faceta. Jakoś tak od razu dobrze się nam spędza czas, widujemy się niemal cały czas. Bardzo uczynny, dobry facet. Lądowaliśmy już kilkakrotnie w łóżku, ale jednak do niczego nigdy nie doszło "bo szkoda to psuć". Ma swoje wady, jak każdy, ale i tak - gdyby tylko zechciał - chciałabym spróbować związku z nim. Ale on wyznał mi, że traktuję mnie jak siostrę. I znowu moja depresja i najczarniejsze myśli - bo mnie nikt nigdy nie traktował jak kobietę, bo to na pewno moja wina, bo coś na pewno ze mną jest nie tak i już do końca życia zawsze tak będzie. To może się wydawać błahe, ale tak bardzo się wkręcam w te myśli, że potrafię przepłakać długie godziny. I to rodzi kolejny problem - jako zapłakana kobieta z depresją już na pewno nikogo nie znajdę i to na pewno tylko i wyłącznie moja wina. Do tego moje dwie dużo starsze siostry nie ułożyły sobie szczęśliwie życia i dla mnie to tylko kolejny smutek - że już nic nie zrobię, to rodzinnie jest coś z nami nie tak. Jestem przez to wszystko straszliwie niestabilna emocjonalnie. Raz się cieszę, ubieram pięknie, idę na miasto, umawiam się ze znajomymi - bo przecież trzeba jakoś żyć, bo dam radę, bo na pewno kiedyś mi się uda coś zbudować. A jeszcze tego samego dnia potrafię myśleć o tym, że nie ma po co żyć, że już zawsze będę samotna bo najwyraźniej nie potrafię inaczej, nie jestem pewnie pełnowartościową kobietą. Przez te 8 ostatnich miesięcy udało mi się stworzyć z tym nowym facetem bardzo fajną relację. Może nie jest to jeszcze przyjaźń, ale bardzo się lubimy. A ja wściekła na cały świat chcę to już któryś raz rzucić, zerwać i zapomnieć, bo to tylko kolejny facet, który mówi mi, że czegoś mi brakuje. Nawet jeśli nie mówi tego wprost. Nie wiem co z tym zrobić, próbuję się ratować na wszystkie sposoby. Rozwijałam już pasje, poświęcałam się pracy, wyjechałam nawet na jakiś czas za granicę do pracy, tylko po to, żeby racjonalnie pomyśleć nad swoim życiem. Udawałam dobre humory, wymyślałam różne spotkania, różne wycieczki, poszerzałam krąg znajomych. Tylko ileż można, tak bardzo mam już dość wszystkiego. Jakieś rady? Czy może (a coraz częściej nad tym myślę) wizyty u psychologa okazałyby się pomocne? Jeśli tylko komukolwiek się zechciało przebrnąć przez te wywody, to proszę, podzielcie się swoim zdaniem. Pozdrawiam, L.
×