Witam,
Jesteśmy ze sobą od 15 lat (od 10 jesteśmy małżeństwem). Zawsze było spokojnie, w zasadzie bezstresowo. Trochę przeżyliśmy, ale zawsze dawaliśmy radę, wydawało mi się, że tworzymy fajny związek partnerski. Nagle czar prysł, a może ja odzyskuję wzrok. Mój mąż jest człowiekiem spokojnym, uczciwym, kochającym, ale momentami jest taką pierdołą, że mam ochotę go zabić !!! Chodzi o relacje ze swoimi rodzicami. To już starsi ludzie, po 70-tce. Ojca nigdy nie było w domu (marynarz), na matce spoczywał ciężar wychowania dzieci (syn, córka). Teściowa jest osobą, która musiała dawać sobie radę w każdej sytuacji i za to ja podziwiam, jednak ma ten swój charakterek ... Wszystko pod kontrolą, potrafi zadbać o swoje interesy jak nikt, zresztą teść jest chyba lepszy. Do tej pory nasze stosunki były dość poprawne ( mieszkali ok. 400 km od nas) Były zakusy, że zamieszkają z nami i będzie nam wszystkim wspaniale. Jednak ja od samego początku byłam i nadal jestem temu przeciwna. Mamy już poukładane życie, swoje nawyki, potrzeby, świetnie dogadujemy się z synem (14 lat). I pech chciał, że teściowa poważnie zachorowała (nowotwór), ze względu na większą dostępność do placówek medycznych i lekarzy ( mieszkamy w dużym mieście) od 1,5 miesiąca mieszkają razem z nami. Zważywszy na powagę sytuacji, nie wyobrażałam sobie, że możemy inaczej zareagować. I wszystko byłoby ok, no właśnie byłoby .... We własnym domu czuję się jak służąca, nie dość, że praktycznie ja utrzymuję nasz dom ( rachunki, zakupy, kredyty), to po pracy mam zajebisty podwójny etat w domu !!!
Teściowa jest jakby spokojniejsza (chyba przez otrzymywaną chemię) poleguje, no niech odpoczywa, ale teściu szlag mnie trafia. Nie dość, że za przeproszeniem przygłuchy ( nie chce iść do laryngologa, bo aparat słuchowy to obciach) i telewizor wyje aż się szyby trzęsą, to wszędzie go pełno, wszystko go interesuje nawet to co nie powinno. Mam wrażenie, że nawet w łazience stoi za lustrem. Oddaliśmy rodzicom swoją sypialnię, myśląc, że będzie im tam wygodnie niż w pokoju gościnnym, a także że będziemy mieć więcej prywatności, bo kiedyś pójdą do tego pokoju i dadzą nam pożyć. Nic z tego. po pracy przyjeżdżamy i się zaczyna. Codziennie gotuję obiad na następny dzień ( bo jedno się odchudza, drugiemu w zastraszającym tempie zmieniają się smaki i jeszcze w piątki post ...) w telewizji oczywiście sport, sport i jeszcze raz sport (kurde jak na stadionie), syn zabukowany w swoim pokoju, mąż albo jest na treningu, albo dzielnie asystuje swojemu tatusiowi przed telewizorem i siedzą jak w kinie, teściowa śpi. A mnie szlag trafia, bo nogi wchodzą mi w cztery litery, powieki opadają na oczy i żeby głupiego papierosa wypalić, to sterczę na dworzu jak gwizdek. Nadchodzi 22.30 magiczna godzina ( może nareszcie usiądę na chwilę), teścia czasami trzeba delikatnie poprosić, że może byśmy poszli już spać, bo wstajemy ok. 5.30 rano (czasami się nie obrazi i nie łypie na mnie jakby chciał zabić) i jesteśmy nareszcie sami, może trochę pogadamy ... marzy mi się i co ???? mój mąż jest strasznie zmęczony, bo rano wstaje.... k....wa ciśnie mi się na usta i idzie, a mnie się chce płakać i wyć do księżyca. Wszystko powywracało się do góry nogami, nie mogę zadać nawet najgłupszego pytania teściom, dotyczącego choćby pojechania gdzieś na dłuższy spacer do parku ( oczywiście jak jest pogoda i dobrze się czują) widzę panikę w oczach i czuję się tak jakbym im powiedziała żeby już sobie od nas pojechali, chyba postanowili za przeproszeniem u nas poumierać. Nie wiem co robić, nie chcę być służącą we własnym domu, jak już uda mi się z mężem porozmawiać o tych chyba tylko moich problemach i spostrzeżeniach, to jest brak reakcji, chyba mu tak dobrze. Ja po wczorajszej niedzieli (zamieniliśmy z mężem dosłownie dwa zdania) mam ochotę spakować mnie i syna, zabrać psa i pójść gdzie nogi poniosą. Eh .... co robić?!!!!!! Czasami mam wrażenie, że to ja nic nie rozumiem.