No i znowu tu trafiłam. Najpierw przyczajona, teraz odsłaniam karty.
Trzymałam się nieźle i całkiem długo!
Trafiłam tu w 2012, w ostatniej klasie liceum. Stwierdzony CHAD, nerwica lękowa, fobia społeczna i szkolna. Tłusty rok na Absenorze, Asertinie i Propranololu. Odstawiłam chyba w efekcie manii, wtedy wydawało mi się że jestem stabilna, że leki sprowadziły mnie na złą ścieżkę i nie jestem już sobą. Bez wzruszeń, 'zimna suka'. Dobrze było jakieś pół roku. Potem sporadyczne ataki (bardziej histeryczne niż zwykle), krótkie epizody depresyjne. Nie poszłam na studia po maturze, utknęłam w 4 ścianach z miłością. Ale ta miłość koniec końców doprowadziła mnie do psychiatry. Mam fantastycznego faceta, którego miłości jestem pewna jak tego, że przyjdzie w końcu wiosna. Niestety, nie da się kochać kogoś tak bardzo nienawidząc siebie. Umierałam, obwiniałam go za cale zło w moim życiu. Doprowadziłam niemalże do rozpadu naszego związku. W końcu po kolejnej manii, pełna wstydu i wyrzutów sumienia wybrałam się do psychiatry. I oto jestem. Chora już na zawsze?
Asertin i Doxepin. Boję się wrócić do walproinianu, po którym loki leciały mi garściami. Dziś już 10 dzień, czuję tylko rozszerzone źrenice i efekt placebo, bo w końcu zrobiłam jakiś krok do przodu i staram się, żeby było lepiej. Mnie i Jemu. I żeby każdy kolejny dzień na studiach nie był poprzedzony paranoją.
No to hej wszystkim.