Skocz do zawartości
Nerwica.com

samotny76

Użytkownik
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez samotny76

  1. Dokładnie tak samo u mnie z tą maską. W szkole jestem zupełnie innym człowiekiem niż w środku. Właściwie to nawet nie wiem jaki jestem w środku, bo nigdy przed ludźmi nie byłem sobą. Wszystko się dzieje automatycznie. Na zewnątrz zawsze uśmiechnięty, żartobliwy, nigdy nie mający problemów. Cud, miód! A po dniu (nawet nie całym, bo to przecież pół dnia) takiego "cyrku", czuję się, jak to trafnie ujęłaś, niczym po ciężkim treningu. Jakbym w ciągu jednego dnia rozwiązał cały zbiór zadań z matmy przeznaczony na cały rok, albo jakbym został przejechany walcem po mózgu :/ Tylko że ja po przyjściu ze szkoły zamiast spać, to siedzę przy komputerze i jeszcze bardziej się męczę... -- 11 sty 2015, 22:22 -- Zaskakujące jest to ile już rzeczy robiłem, próbując wyjść z tego stanu (zanim jeszcze wiedziałem, co jest tego przyczyną). Zacząłem pić więcej wody, bo zauważyłem, że piłem za mało. Zacząłem ćwiczyć, więcej i bardziej regularnie spać. Wcześniej wstawać, wcześniej kłaść się spać. Jeść zdrowiej. Nic nie pomogło, ani nawet w małym stopniu. A jest coraz gorzej. Czy ktoś mógłby wypowiedzieć się na ten temat? Co z tym robić? Nie mam już siły. Każdy kolejny dzień jest dla mnie coraz bardziej bez sensu. W każdym kolejnym dniu mam coraz mniej energii...
  2. Chodzę już na terapię. Mimo wszystko to jest tylko 50 minut tygodniowo. Ledwo człowiek zacznie, ledwo się wczuje, a tu już koniec czasu. Tyle jest do powiedzienia. A w 50 minut można najwyżej powiedzieć, co było ciekawego na obiad. Chciałem się spytać ludzi na tym forum, bo po pierwsze czekanie na kolejną sesję jest męczące (czuję że problemy które w sobie zauważam tracą wyrazistość w wyniku takiego czekania i potem już sobie darowuję zainteresowanie nimi), a po drugie chciałbym też poznać zdanie innych ludzi niż tylko mojego terapeuty (z którym dopiero doszedłem do tego tematu).
  3. Kilka lat temu (nie pamiętam dokładnie ilu; aktualnie mam 18 lat) pojawiły się u mnie zauważalne bóle głowy. Nie jakieś silne czy nie do wytrzymania, ale jednak lekkie pulsujące bóle głowy. Dodatkowo doszło do tego pewnego rodzaju otumanienie, zmęczenie, senność (ciężkie powieki), kłopoty z koncentracją, tracenie kontaktu z rzeczywistością. Nie jest to na pewno spowodowane chorobą, bo okoliczności pojawiania się takiego stanu są jednoznaczne. Nie pojawiają się, gdy jestem sam, w domu. Pojawiają się natomiast, gdy zaczynam się obracać wokół ludzi. Gdzie na przykład? Oczywiście w szkole. Pierwsza lekcja jest w miarę spokojna, moje myśli skoncentrowane, a rozum przytomny. Druga i trzecia lekcja też w miarę dobrze. Od czwartej natomiast zaczynam już odczuwać szum w głowie, lekkie pulsowanie (wiecie o co chodzi), trudności z koncentracją, nie nadążam z tym, co się dzieje na tablicy. Wlepiam się w jeden punkt na ścianie i potrafię tak kilka minut odlatywać myślami po różnych tematach (głownie związanych z negatywnymi myślami o sobie). W drodze do domu jestem już tak oszołomiony, że nie mam siły na nic. W domu kładę się na łóżku i czuję błogą ulgę mogąc położyć głowę na poduszce. Wstaję, siadam przy komputerze, nadal oszołomiony. W końcu jednak przechodzi. Problem jest oczywiście natury mi wiadomej. Kłopot z tym, co sobie ostatnio uświadomiłem. Otóż, nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem zły. I nie chodzi mi tu o czas liczony w miesiącach. Ostatni raz, kiedy uzewnętrzniałem swoją złość, pamiętam z czasów... przedszkola? 1, 2 klasy podstawówki? Mimo wszystko, byłem wtedy jeszcze bardzo mały. Nawet nie pamiętam już uczucia towarzyszącego złości. Nie pamiętam jak to jest być złym. Skala problemu jest, jak widać, bardzo poważna. Teraz problem jest wyjątkowo doskwierający. Nie mogę normalnie prowadzić życia. Podczas przerwy świątecznej wszystko było z głową dobrze, bo byłem odizolowany. Pierwszy dzień w szkole - z powrotem do istnej męczarni (mimo że miałem nadzieję, że uda mi się po prostu tego uniknąć, wszystko powróciło dokładnie tak samo jak to zostawiłem przed świętami; ten sam ból głowy). Nie wiem właściwie jakie jest moje pytanie. Przepraszam. Ale nie chcę już dalej tak żyć. Bo to jest życie z dnia na dzień (carpe diem? nie sądzę), tzn. będąc w szkole marzę, żeby już być w domu i się położyć, a w domu siedzę przy komputerze i mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Dupa, nigdy nie było lepiej. W istocie jest coraz gorzej. Czy ktoś przechodzi coś podobnego? Jakie są rokowania? Rozumiem, że uzewnętrzanie złości na siłę nie przyniesie niczego dobrego. Czy da się jakoś przywrócić swoją psychikę do balansu? Jakkolwiek, kiedykolwiek? Czy już zawsze tak będzie?
  4. Zabawne. U mnie jest dokładnie odwrotnie. Zupełnie nie czuję przywiązania ani do terapii, ani do terapeuty. Nie mam pojęcia z czego to wynika. Może z tego, że nigdy z nikim nie dzieliłem się swoimi problemami. Na poczatku owszem czułem pewną ciekawość, ekscytację - dlatego nie mogłem się doczekać kolejnych sesji. Ale teraz, gdy ciekawość i motywacja znikły, nie czuję żadnego "przywiązania". Chodzę, bo chodzę, i coś tam mówię. Nie mówię, że to dobrze. Wręcz przeciwnie. Problem polega na tym, że nie umiem się przywiązywać do ludzi, łatwo się odcinam i psuję relacje. I widać to teraz na przykładzie terapii. Czy ktoś jeszcze ma podobnie jak ja?
  5. Porozmawiałem z terapeutą o tym i okazało się, że ze wszystkich dobrych słów, które terapeuta o mnie powiedział (i o których podświadomie zapomniałem! ale teraz pamiętam), wyłapałem dwa, które nie są dosłownie negatywne w stosunku do mnie, ale pozostawiają pole do interpretacji. A mój mózg zinterpretował je jako atak. Wszystko się wyjaśniło, dziękuję :)
  6. samotny76

    Cześć :)

    Zarejestrowałem się na tym forum, aby zasięgnąć rady. Ale może zostanę na trochę dłużej, bo chcę mieć więcej okazji do uzewnętrzniania swoich myśli :) Ogólnie jestem samotnym człowiekiem, nigdy nie rozmawiałem z nikim o moich problemach, wszystko trzymałem w sobie. Teraz staram się to zmienić. Doszedłem do takiego momentu w moim życiu, że z niczego się nie cieszę, nic nie sprawia mi radości. A teraz na nowo odkrywam siebie, i świat. Od 1,5 miesiąca chodzę na terapię. Pewnie i tak nikt nie odpowie, ale przynajmniej coś o sobie napisałem...
  7. Masz rację. Boję się jednak, że znowu odbiorę to jako zniechęcenie i naprawdę się zniechęcę. Ale zrobię tak, jak mówisz. Postaram się obiektywnie patrzeć i nie dam się ponieść emocjom.
  8. Rzeczywiście, to ma sens. Ale z drugiej strony, sam mi powiedział, żebym każdą większą decyzją życiową z nim konsultował, bo może ona być podjęta w wyniku działania emocji, które wytworzyły się pod wpływem terapii. Więc co mam robić?
  9. Dobry wieczór, Zwracam się tutaj do Was z pewnym problemem, bardzo istotnym dla mnie Od półtora miesiąca chodzę na terapię, prywatnie, terapeuta to facet. Żeby nie przedłużać, zacząłem zauważać, że coś jest nie tak z jego tokiem rozumowania. Zaczęło się od pierwszej "organizacyjnej" wizyty, gdzie powiedział, że bardziej niż na działaniu zależy nam na mówieniu i obserwowaniu. Pomyślałem: okej. Ale od paru ostatnich sesji zaczyna mnie denerwować jego sposób myślenia. Na jednej z sesji powiedziałem, że zdałem sobie sprawę ile czasu zmarnowałem i muszę siebie naprawić póki nie jest za późno. Że teraz mam łatwiej niż powiedzmy za 20 lat, bo chodzę jeszcze do szkoły i mam dużo okazji do kontaktu z ludźmi. Na co on, że każdy wiek jest odpowiedni na poznawanie ludzi. Powiedziałem mu, że jednak teraz mam łatwiej. On nadal w zaparte starał się mi wpierać, że wiek nie ma tu nic do rzeczy. Odebrałem to, szczerze mówiąc, jak zniechęcenie do pracy nad sobą. On powiedział, że nic takiego nie powiedział - powiedział tylko, że każdy wiek jest odpowiedni do poznawania ludzi. I do tego jeszcze takim tonem, który wyraźnie wskazywał na to, że niepotrzebnie się staram. Potem - to była jeszcze ta sama sesja - powiedziałem, że muszę się wziąć za siebie, że muszę działać. On powiedział, że nic nie muszę. Na to ja powiedziałem, że nie muszę, ale chcę. On dalej kontynuował, że nie powinienem sobie wmawiać, że coś muszę. Ja odpowiedziałem, że nie muszę, tylko chcę, bo to ode mnie wychodzi ta inicjatywa, a nie od kogoś z zewnątrz. Mówię mu, że "musiałbym", gdyby ktoś odgórnie na mnie coś wymuszał. Więc zaczęła się gra na słowa. Znowu odniosłem wrażenie, że chce mnie zniechęcić. (Może nie miał takiego szczególnego zamiaru, ale come on, dwa razy skrytykował moją próbę podjęcia jakiejś inicjatywy). Teraz mam zamiar podjąć parę kluczowych decyzji w moim życiu i chciałbym to z nim skonsultować, ale pojawił się u mnie paniczny strach mówienia mu o czymkolwiek, co chcę "zrobić", bo znowu będzie mówić, że nic nie muszę i będzie mnie demotywował (a to mnie naprawdę demotywuje). Błagam pomóżcie, bo zaraz zwariuję. Podjąłem decyzję o zmianach, ale czuję, że ktoś, kto powinien mnie wspierać (czego brakowało mi w mojej własnej rodzinie), mówi mi, między wierszami, że nie powinienem nic robić i że nie ma potrzeby podejmować inicjatywę. Czuję się jak ostatni śmieć miotany przez wszystkich...
×