Chciałbym rzucić pare swoich refleksji.
Ja w swoim liceum (na pewno przez pierwsze trzy klasy) tez bylem cholernie złośliwy i wyśmiewałem sporo osób. Wynikało to z konkretnie z tego, iż na obozie między podstawówką i liceum (stary system) to ja byłem pośmiewiskiem. Było to straszne przeżycie, o którym nikomu nie powiedziałem, a sobie w głębi duszy stwierdziem: nigdy więcej nie będę na dole!
Wydawało mi się, że jestem cudowny: bo łączę naukę, sport i imprezy. Uważałem, ze to wszystko kwestia samozaparcia. Złośliwość tłumaczylem sobie w ten sposób, że jeśli ja wymagam dużo od siebie (na przykład miałem anoreksje) to mogę też i od innych. A kto nie wymaga od siebie ten jest nic nie wart.
Kiedy świat sprzedał mi informację na studiach, że wcale nie jestem "zajebisty", moja cała konstrukcja psychiczna runęła jak domek z kart. Popadlem w deprechę, której częścią było to, jaki podły byłem dla ludzi wcześniej.
Spotkałem kiedyś jednogo gościa (na zajęciach, na studiach), którego wyśmiewałem podczas licealnych wakacji.
Powiedziałem: Słuchaj stary, sory za tamte podśmiechujki.
On: Nie ma sprawy, jak ma się poczucie własnej wartości to jest się odpornym.
U mnie wyśmiewanie wynikało zdecydowanie z lęku i ambicji. Ja raczej sprzedawałem chamskie teksty prawie całej klasie a nie kozłom ofiarnym (taki byłem: "kozak"). Na spotkaniu klasowym 5 lat po, ludzie zobaczyli, że się zmieniłem, ale nic mi nie wypominali (nie mam pojęcia jak mnie pamiętają).
Mogłem dołożyć sporo cegieł do jakiś problemów innych osób (np. nerwic). Nie wiem czy można to jakoś naprawić. Czy moje samobwinie o to to odkupiło, wątpie? Nie wiem, ale już do tego nie wracam. Nikogo też nie wyśmiewam a ludzi staram się pocieszać, chwalić, wspierać...
Sory za tak długi wpis o sobie.