Skocz do zawartości
Nerwica.com

PawelMG

Użytkownik
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez PawelMG

  1. Na sam początek proszę o wybaczenie za moją nieobecność w ciągu ostatniego miesiąca. Było to spowodowane brakiem pewnej rzeczy... nie, nie chodzi mi o czas. Nie chodzi też o dostęp do komputera. Chodzi po prostu o... wenę? Tak, chyba mogę to nazwać weną. Wiele razy zabierałem się do tego, aby coś napisać, ale najwięcej mam do powiedzenia tylko w określonych warunkach i przy odpowiednim samopoczuciu. Więc witam! wel2, dziękuję, to miłe, że tak sądzisz. Co do obszerności moich postów, to ja po prostu lubię pisać... Wylanie z siebie swoich myśli i uczuć sprawia mi dużą ulgę i przyjemność. Mam nadzieję, że nie będzie to stanowić problemu. khaleesi, rozumiem o co chodzi. Możliwe, że to rzeczywiście pomaga, jednak ja... tak, to nie jest takie proste, ale dobrze wiem, że co najmniej połowa wszystkich problemów, którymi się zadręczam to głupoty - takie, które ktoś "normalny" potrafiłby rozwiązać w kilka chwil, ale ja zawsze muszę analizować wszystko, każdą sprawę, której żadne z rozwiązań na dodatek nie będzie dobre... rikuhod, w samorealizacji i rozrywce najbardziej przeszkadzają mi natrętne myśli - takie, które podsuwają mi różne absurdalne wyobrażenia i wizje, które tak niesamowicie bolą i napawają strachem, że wyjście jest tylko jedno - przestać. Znam ten schemat - im bardziej uciekasz od myśli, tym skuteczniej wdzierają się do świadomości. Nie mam pojęcia, z czym jest u mnie problem... Ja po prostu nie potrafię zobojętnieć na te myśli. Zaczynam nawet wątpić, czy to rzeczywiście jest wina mojej perfekcjonistycznej natury, czy też może skrajnego braku zaufania do siebie i pewności. Wiem, że moje myśli i czynności, jakie dyktują mi natręctwa są absurdalne, ale nie mogę sobie tego nadal uświadomić. Nie potrafię uwierzyć, że te wszystkie myśli to po prostu chore wytwory mojej przewrażliwionej wyobraźni. Zobojętnienie na myśli jest tym trudniejsze, że atakują one albo mnie bezpośrednio albo moich bliskich - i to w taki okrutny sposób, że zawsze dobierają najstraszniejsze w danym momencie scenariusze, albo takie, które mają szansę wydarzenia się naprawdę. W ten sposób pojawia się u mnie myślenie magiczne - "nie rób tego, to uratujesz swoją rodzinę", albo "zrób to, to wszystko będzie dobrze" (myślenie życzeniowe?). To okrutne - zwłaszcza wtedy, gdy pomimo usilnych chęci... próba ratunku nie przynosi niczego dobrego, a nawet wręcz przeciwnie - poprzez wykonanie "ratowniczego" natręctwa, dzieje się coś, czego później żałuję... Dziękuję za wszystkie rady. Pozdrawiam!
  2. rikuhod, dziękuję za radę, pozwolenie myślom przelecieć przez głowę rzeczywiście dodaje ogromnej dawki spokoju. I przede wszystkim pozwala poczuć, że... to nadal tylko myśli, które nie muszą mieć odzwierciedlenia w rzeczywistości. Jednak... taki stan potrafię osiągnąć tylko w określonych warunkach. Inaczej... niewiele z tego wychodzi. Jestem za mało cierpliwy. Czasem te myśli, które przechodzą przez moją głowę są tak niesamowicie okrutne, że nie wytrzymuję i kończę "wyciszenie". A co do modlitwy. Moja wiara (a właściwie osobiste wyznanie, bo nie wiem, czy z kimkolwiek bym się dogadał, może z Indianami i pra-Słowianami) jest dosyć... specyficzna i szczerze mówiąc nigdy nie widziałem powodów, aby modlić się w sposób "rytualny" (jak w wielu religiach). Uważam, że Bóg (wolę go jednak nazywać po prostu Absolutem) widzi i wie, co mnie trapi. Ja mogę jedynie powiedzieć mu, zwrócić jego uwagę na pewne sprawy i prosić o pomoc. I to naprawdę pomaga. Nawet, jeśli nie na długo, to jednak wiedząc, że mam u swojego boku "istotę wyższą", jest mi o wiele lepiej. Zauważyłem we mnie dosyć ciekawą (i jednocześnie niepokojącą ) cechę, którą mogę określić jako... umiejętność rozmowy sam ze sobą. Tak, to dziwne, ale w stu procentach opisuje... to, co potrafię. Oczywiście każdy może interpretować to jak chce, bo możliwe, że ten "drugi ja", który odpowiada na moje pytania wcale nie jest wytworem mojej wyobraźni (kto wie, może ja naprawdę z kimś rozmawiam?), ale mniejsza o to... Odkryłem niesamowity sposób radzenia sobie z natręctwami, które mnie hamują. Mówiąc "hamują" mam na myśli myśli (tak, genialna logika), które nie pozwalają mi wykonać jakiejś czynności, bądź myśleć o czymś. Mianowicie... czasem, gdy próbuję zbuntować się przeciwko natręctwu, słyszę w głowie "Tak trzymać!", albo "Masz rację, nie daj się natręctwom!". Jest to o tyle niesamowite, że ogromnie mnie to motywuje i sprawia, że najczęściej walka jest wygrana (niestety, raczej nie na długo...). Mogę wręcz powiedzieć, że "atakują" mnie kontr-myśli, które ścierają się z myślami natrętnymi. A jako, że te kontr-myśli są czymś, co jest przeze mnie bardziej pożądane i ogólnie lubiane, więc wypierają one myśli natrętne. Jednak oczywiście moja niezłomna wiara podpowiada mi, że "te myśli tylko zagłuszają moje sumienie i obawy". Więc absurdalne wizje wracają, sprawiając, że bez wahania poddaję się natręctwom... Odkryłem jeszcze jeden dowód, który przemawia za tym, że nie przemawia do mnie Absolut. Mianowicie, moje natręctwa dotyczą dwóch rzeczy: tego, co chcę zrobić lub myśleć, oraz tego, czego najbardziej się boję. W ten sposób natręctwa tworzą taki prosty schemat: "Nie rób\nie myśl o tym, bo stanie się to!" Gdzie "to" jest tym, czego się boję. Gdy na przykład boję się, że jutro zginę na ulicy, to moje myśli zawsze będą podawać właśnie tę przerażającą wizję jako karę za wykonanie\nie wykonanie czynności. A - jak wspominałem - czynność ta może być nawet włożeniem papierka do kieszeni zamiast do najbliższego kosza... kilometr dalej. Jednak najbardziej absurdalne jest to, że natręctwa zaczynają atakować mnie nawet w takich "codziennych" sferach życia, jak... oglądanie telewizji, czy gra w gry komputerowe, a nawet czytanie książki. Moje natrętne myśli nie pozwalają mi oglądać pewnych kanałów (a czasem nawet żadnego), grać w niektóre gry (mimo faktu, iż gry komputerowe, a zwłaszcza ich "mechanika" jest jedną z moich pasji), a nawet omijać niektóre rozdziały w książkach (nie wspominając już o pisaniu własnej, do której rok temu się zabrałem. Skończyłem na 18. stronie...). Okropne i zupełnie nielogiczne jest to, że natrętne myśli chcą ukarać mnie niemal za nic. No bo jaki to będzie miało wpływ na losy świata, że nagle zagram sobie w grę? Czy ktoś przez to umrze (nie licząc oteksturowanego modelu na monitorze)? Czy ja przez to umrę? Czy przez to, że przełączę kanał na inny, stanie się coś złego i nieodwracalnego? Oczywiście poza kolejną dawką irytacji i stresu? Natrętne myśli i analizowanie wszystkiego sprawia, że to, co zrobiłbym przez 10 minut, robię przez pół godziny. Bo oczywiście mój niezawodny "nauczyciel życia" zawsze będzie nasuwał mi kolejne nielogiczne powody, których zadaniem byłoby odciągnąć mnie od planów i celów. A ja będę siedział (lub stał, leżał nawet) ze skręconymi ze strachu jelitami i głową gotującą się ze złości...
  3. ego, ta sprawa (kary) jest sprawą dość skomplikowaną, bo ta "kara" z jednej strony pochodzi od moich natręctw (psychiczna autoagresja, przerażające wizje, albo po prostu nieznośne myśli), ale może też mieć wymiar fizyczny (jakaś fizyczna krzywda, np ucięcie się nożem, albo uderzenie kilka chwil po "sprzeciwie") pochodzący od jakiegoś Absolutu, któremu nie podoba się moje postępowanie. Jednak ja nadal nie potrafię odróżnić, co może być zwyczajnym zbiegiem okoliczności, a co rzeczywistymi konsekwencjami. Może to brzmieć nieco sztucznie, ale... ja naprawdę mam wrażenie, że czasem mój bunt jest karany. maciek-zsm, moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak uniwersalne reguły. Ja po prostu stosuję się do tego, co sam uważam za słuszne, lecz moje natręctwa chcą, abym za wszelką cenę przestrzegał TAKICH, a nie innych zasad, nawet jeśli są one sprzeczne z tym co uważam i nawet jeśli będą miały nieprzyjemne dla mnie konsekwencje. A 10 przykazań... no cóż, niewiele we mnie chrześcijanina, a o wiele więcej animisty (z dodatkiem agnostyka) ale potraktuję to jako "metaforę" (są takie rzeczy, które przynoszą zło oraz takie, które przynoszą dobro, to nie ulega wątpliwości w żadnej kulturze).
  4. maciek-zsm, to nie jest tak, że próbuję wyrzekać się swojej uprzejmości ani charakteru. Może to być sprzeczne z tym, co mówiłem wcześniej, ale moja uprzejmość daje mi... specyficzny rodzaj dumy. Jednak traktowanie siebie samego jak innych przychodzi mi z ogromnym trudem, bo moje postrzeganie "dobra" i "zła" (jak mnie już irytują te słowa!) jest nieco "inne". Dotychczas uważałem i zresztą uważam nadal, że jeżeli ktoś nie dostrzega w czymś zła ("złem" w moim ubzduraniu byłoby np. krzywe spojrzenie do kogoś, albo oglądanie filmu wojennego...) to nie próbuję na siłę tego kogoś zmieniać. Uważam, że tylko on może wyrobić sobie pojęcie, czym jest dla niego "moralność" (kolejne słowo, od którego dostaję CZEGOŚ). Z kolei ja, który samemu ułożyłem sobie swój "kodeks", powinienem przestrzegać go, nawet kiedy nie jest do końca słuszny (żeby nie wyjść przypadkiem na hipokrytę). Jednak czasem czuję, że tej absurdalności staje się za dość i po prostu sam nie wytrzymuję. Czuję, że nie potrafię dłużej stosować się do samodzielnie nakreślonych zasad, zwłaszcza, że większość z nich kłóci się z tym, co czuję i czego pragnę i - co gorsza - nawet z moimi potrzebami fizjologicznymi. Moje poglądy (czyt. absurdalne produkty mojej wyobraźni, które nazywam "szlachetnością" albo "moralnością") karzą mi wyrzec się swoich pasji ("nie możesz się tym interesować ani o tym myśleć, bo to złe!"), swoich poglądów i tożsamości ("koniecznie musisz zacząć się zachowywać się w ten sposób!", albo "koniecznie musisz zostać tym i tym!")... To już naprawdę męczy... Czasem poważnie odechciewa mi się żyć. Zabijam własną indywidualność, a każdą pierdołę jaka mnie zaniepokoi (przykładowo: uderzenie palcem u nogi o futrynę, albo jakieś niepowodzenie, klęska) traktuję, jako "karę za sprzeciw" (co dodatkowo napawa mnie strachem i utwierdza w przekonaniu, że powinienem stosować się do natręctw) Najgorsze jest to, że moje prawdziwe poglądy nie mają żadnej siły przebicia. Nie potrafię uwierzyć, że JA i TYLKO JA wiem, co czuję, co myślę i jak będzie dobrze. To moje natręctwa wiedzą, po stokroć lepiej ode mnie. Jakkolwiek bym się nie starał, nie buntował i nie tłumaczył, moje natręctwa i tak zawsze znajdą jakiś sposób, aby mnie pokonać. Chociażby jakiś "znak"... (chociaż przytoczone wcześniej uderzenie palcem o futrynę)
  5. Dziękuję, za wszystkie odpowiedzi. To, co napisaliście jest bardzo motywujące i przede wszystkim pokazało mi, że rozumiecie mnie i mój problem. maciek-zsm - wystarczy, żebym nauczył się wybaczać samemu sobie i zrozumieć, że błędy to nieodłączna część życia. Nie ma ideałów i nigdy nie będzie. A ja nawet się do ideału nie zbliżam i nie zbliżę, bo są takie rzeczy, które są we mnie zaszyte i będą zawsze, chociaż bym się ich nawet wyrzekł. vifi - trudno się z Tobą nie zgodzić. Jednak porzucenie czegoś, co kierowało mną od kilku lat jest naprawdę trudne... Masz rację, to nie jest moralność. To jest strach przed życiem... detektywmonk - nie mam pewności, ale zapewne odniosłeś się do moich natręctw. I podpisuję się pod tym - urojenia mojego umysłu nigdy nie nauczą mnie moralności... zwłaszcza, że to słowo ma tyle znaczeń, ile jest osób, które go używają. Mamre - co do posta, to po prostu staram się być miły - sam z siebie, bez natręctw. A co do buntu, to owszem, próbowałem. Wielokrotnie próbowałem wziąć się w garść i wytłumaczyć samemu sobie, że to nie ma sensu - że analizowanie i karanie się za każdy czyn, straszenie samego siebie i brak zaufania i wiary w to co robię nie zaprowadzi mnie donikąd. Zniszczy jedynie moje poczucie własnej wartości do reszty. Jednak jak już mówiłem, to nie jest takie proste. Mój strach przed byciem "złym" wiąże się też po części z moim wyznaniem (skrupulatyzm?), a z drugiej strony... to co myślę i czuję jest całkowicie sprzeczne z tym co każą mi robić natręctwa. Próba "przełamania się" najczęściej kończy się wyrzutami sumienia, lecz zdarzają się takie momenty... gdy wręcz czuję się nagrodzony za swój bunt. To niesamowite uczucie, bo pokazało mi to, że ja naprawdę mogę nad tym panować. Ale najtrudniejszy jest w tym wszystkim sam akt przełamania, nie zawsze starcza mi na to odwagi. A sagi Endera nie znam, ale na pewno zerknę. Wybraniec Boga? Tak, taka myśl też się kiedyś przewijała w mojej głowie.
  6. Witam. Jeżeli podobny temat już był to przepraszam, długo się zastanawiałem, gdzie mogę o tym napisać. Naprawdę. Nie wiem, czy ten problem dotyczy tylko mnie, czy też jest to rozpowszechnione w natręctwach, ale od pewnego czasu prześladują mnie myśli i kompulsje o charakterze... moralnym. I wcale nie chodzi mi tu o natręctwa religijne i skrupulatyzm, tylko natręctwa, które rozkazują robić wszystko "dobrze", być dla wszystkich miłym, nie gniewać się, nie odmawiać... Możliwe, że jest to związane z moim idealizmem i perfekcjonizmem. Zawsze dążyłem do tego, aby być jak najlepszych, jak najbardziej kulturalnym i miłym (i chyba mi nawet wychodziło - dowodzą tego liczne dyplomy i wyróżnienia z konkursów savoir-vivre'u ). Ale po dłuższym czasie takiego "udawania nieskazitelnego" stwierdzam... że to jest po prostu niemożliwe. Nie da się wyrzec złości i gniewu. Te emocje nie są we mnie obecne bez powodu. Jednak takie myślenie "nie da się" sprawia... że coraz bardziej jestem zmuszony do bycia dobrym i grzecznym. Z jednej strony kłóci się to z moim poglądem na świat - zawsze starałem się myśleć za siebie, kwestionować to, co kwestionować mogę, samemu wybierać odpowiednią drogę... a z drugiej strony wciąż czuję, że jestem zły, że powinienem być lepszym, że powinienem przestrzegać wszystkich reguł i przepisów, stosować się do wszystkiego, co powiedzą inni, a nawet wprost wyrzec się swojej osobowości. I - niestety - natręctwa odniosły zwycięstwo. To jaki jestem teraz jest kompletnym przeciwieństwem tego, kim chciałbym być naprawdę. Przez ciągłe myślenie o byciu jak najlepszym stałem się maszyną, pozbawioną uczuć i jakiegokolwiek myślenia. Ja już naprawdę nie myślę. To natręctwa za mnie myślą i to one straszą mnie, że jak zrobię COŚ ZŁEGO (czasem tym złem może być nawet schowanie papierka do kieszeni), to stanie się coś złego. Mogę sobie mówić "Dalej, Paweł, myśl za siebie!", albo "Nie po to masz mózg, żeby z niego nie korzystać!", ale... Tak, w teorii bardzo proste i nawet przekonywujące, ale w praktyce jest po stokroć trudniej. Kiedyś, kiedy nie miałem jeszcze pojęcia o chorobie, myślałem, że te natręctwa są "sygnałem" od Absolutu (naprawdę!). Myślałem, że tylko przestrzegając tych natręctw i podporządkowując się "głosowi" Absolutu będę mógł żyć szczęśliwie i będę naprawdę dobry. Akurat... Chociaż ta enigmatyczna duchowa otoczka nadal we mnie jest i istnieje (ale to akurat związane jest z moją wiarą), to wiem, że gdyby Bóg\Absolut\Istota próbował(a) mi coś przekazać, to zrobiłby(aby) to w taki sposób, aby nie godzić w moje nerwy i uczucia. Inaczej to mijałoby się z celem. Jednak wciąż myślę sobie "A co jeśli to naprawdę jest wskazówka i przestroga?". Odkryłem w sobie bardzo niepokojącą cechę - nie potrafię w nic uwierzyć. Nawet w to, co sam odnajdę lub sam stworzę. Nie potrafię być wierny swoim poglądom. Za to w udawaniu kogoś innego, niż jestem... jestem po prostu mistrzem. Wiem, że mój wywód może być dla niektórych bardzo męczący i nużący. Ja nigdy nie byłem zbyt ciekawą osobistością (chociaż są tacy, którzy twierdzą wprost przeciwnie), moje problemy to błahostka przy problemach np. moich przyjaciół. Mam kochającą matkę, zero wrogów, wszyscy mnie lubią, wszyscy mówią, że jestem miły, pomocny, serdeczny, mało impulsywny (to czwarte jest prawdą tylko w połowie. Ale nigdy nie wyładuję agresji na istocie żyjącej)... Mogłoby się wydawać, że od szczęścia się poprzewracało w... wiecie w czym. Ale uwierzcie mi, ja naprawdę nie chcę być idealny. Wolę być sobą i zbierać opieprze, niż być uwielbianym za to, kim nie jestem... Patrzę na siebie w lustrze, w odbiciu, czy na zdjęciu i myślę sobie, ile tak właściwie z "dawnego" mnie przetrwało do dzisiaj? Czy swoim jedynym i największym wrogiem jestem naprawdę ja sam? Czy to możliwe, że zwykłe chore urojenia mojego umysłu, które jeszcze niedawno uważałem za "wyznaczniki moralności" tak bardzo mnie zniszczyły? Przepraszam, za smętną atmosferę, bo niewykluczone, że taką wywołałem. Mam nadzieję, że zrozumiecie . Chociaż wcale bym się nie zdziwił, gdyby było inaczej. Ja sam przebyłem długą drogę, zanim dotarłem tu, gdzie jestem.
  7. Natręctwa myślowe są czymś naprawdę okropnym. O ile ktoś "normalny" traktowałby te myśli jako coś normalnego, co po prostu jest, a zaraz później "przejdzie", o tyle ja... Ja pomimo uświadomienia sobie bezsensu walki z nimi, nie mogę w żaden sposób się z nimi pogodzić. Najgorsze i zresztą bardzo typowe dla moich natręctw jest to, że atakują one to, co chcę, czego pragnę i w każdy możliwy sposób próbują mi to uniemożliwić. Przykładowo, gdy zaplanuję sobie, że coś zrobię, a następnie się za to zabiorę, często w mojej wyobraźni maluje się trylion różnych porytych wizji i absurdalnych obrazów - one wszystkie sprawiają, że muszę natychmiast przerwać to co robię, aby tylko się tych myśli pozbyć. To okropne. Zwłaszcza, że mam naturę mam bardzo charakterystyczną. Uwielbiam wyolbrzymiać i przejmować się problemami, na które nie mam wpływu... Cóż. Pozdrawiam!
  8. Witam. Chciałbym się z Wami podzielić moją historią - a zaczęła się ona około 6 lat temu, kiedy to straciłem swojego ojca. Byliśmy bardzo zżyci - jednak przeżyłem to i dość szybko się podniosłem. Ten ogromny i natychmiastowy wstrząs zostawił na mnie i na mojej matce ogromne piętno. Wtedy też się zaczęło... Zaczęło się od powtarzania niektórych czynności - gaszenie i zapalanie świateł po kilka razy, wchodzenie i wychodzenie z pokoju... Do tego wszystkiego doszły - jak ja to nazywam - natręctwa "moralne". Bałem się wyrażać o kimkolwiek krytycznie, próbowałem na siłę wszystkich uszczęśliwiać i wyrzec się złych emocji. To nie było możliwe. Moje myśli zaczęły atakować dziwne i przerażające wizje, które odczytywałem: "jeżeli nie zrobisz tego\zrobisz to, to jutro umrzesz!", albo gorzej: "jutro po wyjściu z domu już do niego nie wrócisz!". Takie chore i skrajnie absurdalne wyobrażenia sprawiły, że stałem się prawie stuprocentowym niewolnikiem własnych myśli. Moje natręctwa zajmowały większość czasu, nie miałem już chęci, ani żadnych wolnych chwil, aby móc się jakoś samorealizować, albo sprawiać sobie przyjemność. Wystarczyło, że włączyłem telewizor, a już atakowały mnie myśli: "Wyłącz to, bo inaczej stanie się coś złego!". Bywało, że przez kilka godzin potrafiłem leżeć na łóżku i... myśleć. Jeszcze rok temu fakt, że mogę siedzieć przed komputerem i pisać był prawie abstrakcyjny. Chociaż... nawet teraz zdarza mi się, że słyszę w swojej głowie ciche: "Przestań, skończ...". Zrozumiałem jedno - sama myśl o walce i oporze jest już aktem buntu. Pamiętajcie, że nawet, gdy ktoś Was nie rozumie - nie martwcie się. I nie bójcie iść do psychologa lub psychiatry. Ja skorzystałem z pomocy i dzięki temu zrobiłem krok naprzód - chwiejny - ale jednak. Pozdrawiam!
  9. PawelMG

    Witam

    Witajcie. Na imię mam Paweł i mam 16 lat. Chciałbym się z Wami serdecznie przywitać. Mam nadzieję, że się z Wami dogadam i wymienimy razem sporo słów. Jeśli chodzi o mój problem to... podejrzewam u siebie nerwicę natręctw i pewnego rodzaju obsesje. Póki co, cześć i pozdrawiam!
×