Witajcie drodzy forumowicze,
Mam tendencje do strasznego rozwlekania pisanych tekstów, dlatego postaram się możliwie zwięźle przedstawić mój problem.
Według większości definicji jestem prokrastynatorem. Od dziecka wielkie uzdolnienia, piątki i szóstki, olimpiady ze wszystkich przedmiotów etc. Schody się zaczęły w liceum, gdzie zacząłem się opuszczać i tak obecnie (studiuję) przestałem być wybitny, a jestem co najwyżej dobrym przeciętniakiem. Zanikła we mnie naturalna, spontaniczna motywacja, ciekawość wszystkiego - do wszystkiego musiałem zacząć się zmuszać. Wymagające zadania zaczęły sprawiać coraz mniej frajdy, a coraz więcej przykrych uczuć. Odruchowo więc uciekałem do tego, co łatwe i przyjemne, unikając obowiązków.
Nie przemawia do mnie jednak to, że cała ta przypadłość ma swoje podstawy w lęku (przed porażką, przed sukcesem etc.).
W moim przypadku największym problemem jest gigantyczna frustracja psychiczna związana z wykonywaniem ambitnych, kreatywnych i wymagających intelektualnie zadań. Gdy czegoś nie wiem, nie umiem, nie rozumiem, zaczynam się wściekać i stresować, co wpędza mnie w błędne koło, z którego ciężko wyjść i powrócić do stanu czystego, spokojnego umysłu. Z drugiej strony, jak już mi się coś uda, to zalewa mnie euforia. Podczas gdy normalnie nie zauważam żadnych większych zmian nastroju, tak w przypadku nauki/pracy intelektualnej, mam ogromne wahania. Czuję się wtedy trochę jak wariat. Już raz doprowadziło mnie to do rzucenia studiów (na które później wróciłem) i rzucenia świetnie zapowiadającej się i rozwojowej pracy.
Skąd się to dziadostwo bierze?
Może tak bardzo przyzwyczaiłem się do tego, że wszystko przychodzi szybko i łatwo i że zawsze będę najmądrzejszy przy nikłym nakładzie sił?
Prokrastynacja prokrastynacją, można jednak się zmusić do tego, aby spiąć dupę i usiąść do pracy. Tylko co z tego, skoro w moim przypadku ta praca staje się koszmarnie nieefektywna?
Ta wewnętrzna frustracja (tak to nazywam, lepszego określenia nie znalazłem) wytwarza w moim umyślę ogromną, psychiczną blokadę i w takim stanie mogę nawet siedzieć cały dzień i nic konstruktywnego nie zrobić. A wtedy spirala frustracji jeszcze bardziej się nakręca. Czasem pomaga przerwa, odejście na chwilę, zajęcie się czym innym.
Najlepsze jest to, że gdy tego nie mam (tej frustracji), bo przykładowo mam bardzo dobry nastrój, albo po prostu wiem jak coś zrobić i jestem w tym specjalistą, to wszystko wychodzi znakomicie.
Co z tym zrobić? Czyżby jedynym wyjściem dla mnie była psychoterapia?
Żadne cudowne recepty ze stron o motywacji i rozwoju osobistym kompletnie na mnie nie działają. Co z tego, że sobie ustawię pomidorek, jak w trakcie tych 25 minut więcej się wk***wiam, wyklinam i pesymistycznie dołuję, aniżeli robię?
Co ciekawe, to poza tym jestem naprawdę opanowanym, spokojnym, towarzyskim, serdecznym i zrównoważonym człowiekiem. Kosmicznie ciężko jest mnie wytrącić z równowagi, żyję z ludźmi w zgodzie i nawet sam siebie uważam za osobę generalnie szczęśliwą. Jednak gdy tylko przyjdzie mi pracować nad ambitnym zadaniem wymagającym kreatywności, samozaparcia, to się wykładam. Wpadam wtedy w depresję - dlatego rzuciłem pracę.
Pamiętam, jak tylko rzuciłem studia (i potem pracę) to momentalnie wyszedłem ze stanu depresyjnego i na następny dzień znowu zacząłem cieszyć się życiem.
Po***ne to wszystko...