
rttl5
Użytkownik-
Postów
11 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez rttl5
-
Z tym mam największy problem. Kocham moich bliskich, ale niestety chyba nie jestem w stanie czuć miłości do Pana Boga, przynajmniej nie teraz. Bliżej mi do niestety wściekłości i smutku. Ale tutaj pojawia się jeszcze większy problem - jak mam się zmusić do miłości? Mogę się raczej zmusić do przestrzegania zakazów i nakazów, ale do miłości? A czy masturbacja, nie uczęszczanie na Msze Święte do nich nie należą? Właśnie z takimi grzechami teraz walczę. Smutek czuję dosyć często. Nienawiść to może zbyt duże słowo, ale wściekłość - owszem. I mam przeczucie, że jeśli nadal mam się stosować do Bożych nakazów i zakazów, nie ominie mnie większy kaliber tych emocji. Bo kiedy robię coś wbrew sobie, wbrew swoim pragnieniom, wbrew swoim uczuciom, ze strachu, rośnie we mnie frustracja, która rodzi różne negatywne emocje. Boję się, że te negatywne emocje to też grzech.
-
Byłem wczoraj u psychiatry. Dostałem leki, mam brać przed snem. Wczoraj wziąłem i spało się faktycznie chyba trochę lepiej. Mam też iść do psychologa/psychoterapeuty żeby rozpocząć terapię, ale to dopiero jutro albo w przyszłym tygodniu. Wygląda na to, że udaje mi się też powstrzymywać od masturbacji, chyba że robię to jakoś nieświadomie. vifi, Mam nadzieję że to lepsze motywacja niż żadna bo to raczej jedyna motywacja jaką mam. Mam swoje zajęcia i na nich się skupiam, to pewnie pomaga w pewnym stopniu. "Uczucia nie są grzechem"? Czyli mam prawo nienawidzić, być wściekły, sfrustrowany i smutny, mimo że jestem Katolikiem (lub próbuję nim być)? Mówiąc szczerze, jestem chyba trochę przywiązany do negatywnych uczuć. Nie do strachu, ale do wściekłości, nienawiści, smutku. To taka moja forma "protestu", kiedy jestem zmuszony do zrobienia czegoś, z czym się nie zgadzam. Tymczasem może być tak, że nie tylko muszę się zastosować do wszystkich zakazów i nakazów, z którymi się nie zgadzam i których nie rozumiem, ale również cieszyć się z tego. Gdzieś we mnie głęboko kręci się chęć żeby przestać się w ogóle uśmiechać, przestać żartować, przestać robić wszystko to co robią normalni ludzie, wypełnić się smutkiem, wściekłością, i tą żałosną, przerażoną resztką człowieka, jaka by ze mnie została, mówić ludziom ("mówić" w przenośni) że to właśnie zrobiła ze mną wiara, że byłbym szczęśliwy gdyby nie wiara. Ale to raczej wpasowałoby się pod działanie przeciwko Panu Bogu, a stamtąd już chyba blisko do zła, więc raczej staram się powstrzymywać od okazywania negatywnych emocji. Nie do końca rozumiem co masz na myśli pisząc "zachowaj dystans do tych twoich przeżyć".
-
J-23, czyli mam nie spać dopóki wyleczę nerwicę? xD Nie zamierzam dokłądnie opisywać nerwicy podczas Spowiedzi, po prostu powiedzieć "myślałem źle o Panu Bogu i o ludziach", co jest w sumie prawdą. Przecież nie mogę raczej mu opisać dokładnie tych obrazów które widzę w głowie jak nerwica mi siądzie na mózg. Sam staram się o nich nie myśleć. Będę raczej musiał dodać też coś o negatywnych uczuciach w stosunku do Pana Boga i ludzi. "Wszyscy grzeszymy, bo świat nie jest idealny, bo szarpią nami emocje, bo takie jest życie", dziękuję za słowa wsparcia, ale to nie pomaga kiedy mam w głowie wizję że jeśli tylko sobie odpuszczę przestrzeganie niektórych zakazów to wyląduję w piekle. Co do księży - to mnie właśnie zdumiewa. Jak oni dają radę? Lata, kilkanaście lat, dziesiątki lat... Ja przetrwałem chyba ledwo 3 dni (optymistycznie zakłądając że wczoraj się nie złamałem przed snem potem o tym zapominając) a już jest mi ciężko.
-
Ahma, nic złęgo z moim stanem fizycznym się chyba nie dzieje (mam nadzieję). Po prostu ciężko mi wyjść z grzechu. vifi, tak, ale jeśli to znowu zrobię, to chyba oznacza poddanie się grzechowi. Ciężko mi już coraz bardziej. Dzisiaj już dużo nad tym myślałem, dużo się wahałem. Ostatecznie padło na nie, ale jedynym czynnikiem który mnie powstrzymuje jest chyba wizja piekła. Nie wiem co będzie jutro, za tydzień albo miesiąc. Najgorsze, że gromadzi się we mnie teraz frustracja w kierunku Pana Boga, może nawet nienawiść. Co jest prawdopodobnie kolejnym grzechem. Mówisz, że chodzi tylko o czyny i postawy, ale czy przypadkiem jeśli się uśmiecham do bliźniego i traktuję go uprzejmie, a w sercu go nienawidzę, jeśli chodzę do Kościoła i Spowiadam się, ale jestem wściekły na Pana Boga, czy nie jest to grzech? Mam wrażenie, że pielęgnuję w sobie negatywne emocje i to też moja wina. Ale co mam zrobić? Strach to chyba jedyna podstawa mojej wiary. Gdyby go nie było, może nawet nadal nie przejmowałbym się w ogóle życiem duchowym. Czyli modlę się i chodzę na Msze chyba ze strachu. Może to też grzech, może powinienem starać się zrozumieć żeby udoskonalić podstawę swojej wiary. Mam nadzieję, że do rana ochłonę i zdołam pójść na Mszę a może i podejść do Spowiedzi z czystym sercem.
-
Pewnie częściowo na trudność z jaką przychodzi mi powstrzymywanie się od tego grzechu jest fakt, że nie za bardzo rozumiem co czyni tę czynność złą. Raczej rozumiem, dlaczego mam się wyzbyć nienawiści, frustracji, zazdrości, dlaczego mam pomagać bliźnim. Ale ciężko mi pojąć dlaczego złe jest zaspokajanie potrzeb. Pewnie potrzebuję czasu. Przez lata byłem raczej zupełnym ignorantem w kwestiach życia duchowego, więc wątpię żebym nadgonił w tydzień bo złapała mnie nerwica. Ehhhh, będzie ciężko się dzisiaj powstrzymać. Dalej będę się modlić codziennie. Raczej staram się, żeby to nie było odbębnienie, żeby rozumieć słowa które mówię. "Tak jak i my odpuszczamy naszym winowajcom" = staram się wybaczać i zapominać kiedy ludzie wyrządzą mi jakąś krzywdę, zrobią mi przykrość. Ale znowu, jeśli pomodlę się a potem, tak jak to robiłem jeszcze chyba dwa tygodnie temu, zwyczajnie dopuszczę się grzechu, to chyba trochę hipokryzja. Tak jakbym sobie kpił z Boga. Ale tak wcale nie jest, po prostu ciężko mi się powstrzymać. Ale będę próbował modlić się w taki sposób w jaki radzisz i poczuć to co ty czujesz. Może zadziała.
-
No z tego co piszesz to twój tok myślenia był bardzo podobny do mojego, też boję się że ignorowanie tych myśli to po prostu rezygnacja z walki z nimi a co za tym idzie poddanie się im. Wiem że objawy nie odejdą ot tak, ale już jest nieco lepiej. Dzisiaj postaram się zmówić tak jak mówisz 5-6 Ojcze Nasz i pójść spać. Przypuszczam, że niestety będzie bardzo ciężko, bo jestem raczej ogromnie przyzwyczajony do dodawanej "ode mnie" modlitwy w której błagam Pana Boga szczególnie o to aby uratował mnie i bliskie mi istoty przed piekłem. Jeśli się nie uda, to postaram się przynajmniej pozbyć/złagodzić natręctwa związane z modlitwą (powtarzanie itp.). Jeśli się uda, na pewno dam tutaj znać, bo to byłby ogromny sukces. Co do psychiatry, raczej pójdę w tym tygodniu tak jak pisałem, chociaż bardzo się boję że powiem coś nie tak i zamkną mnie w szpitalu. To pewnie odrobinę irracjonalne, ale tak jak mówiłem strach jest ostatnio uczuciem przewodzącym w moim życiu i w niektórych przypadkach jest prawie całkowicie irracjonalny. Ten strach to jedyne co mnie powstrzymuje przed wizytą u psychiatry, bo myślę, że leki i odpowiednia terapia mogłyby mi bardzo pomóc. Jest też inny problem, ale jest związany ze sferą "seksualną" więc jeśli kogoś problemy tej natury zniesmaczają to ostrzegałem Tak jak pisałem, od jakiegoś czasu przestałem się masturbować. Problem w tym, że potrzeba narasta i wczoraj już wiedziałem, że mogę nie wytrzymać, więc prosiłem Pana Boga, aby, jeśli zgrzeszę, oszczędził mnie i wybaczył. W końcu wyszło tak, że położyłem się spać i w sumie nie pamiętam, czy to zrobiłem czy nie (byłem trzeźwy, ale po ponad dobie bez snu i nie wiem, czy tego nie zrobiłem czy po prostu zrobiłem i nie pamiętam). Myślę, że na wszelki wypadek wyspowiadam się w najbliższą Niedzielę. Kolejny problem w tym, że potrzeba nadal jest spora i nie wiem, jak długo będę w stanie się opierać. Zawsze mogę się wyspowiadać, ale zdaję sobie sprawę, że raczej nie mogę traktować konfesjonału jak "automatu" resetującego grzechy - zgrzeszę, a potem polecę sobie do Spowiedzi, zgrzeszę znowu, Spowiedź i tak dalej w kółko. O ile pamiętam, dobra Spowiedź wymaga szczerego postanowienia poprawy. Ale nie mam pojęcia jak sobie poradzę. To dopiero kilka dni, a już jest bardzo ciężko. Przez to wszystko chyba jeszcze bardziej rzucają mi się na mózg myśli natury erotycznej - myślę, że nie wszystkie wychodzą z nerwicy. Po prostu jestem przyzwyczajony do masturbowania się przynajmniej raz dziennie, o ile pamiętam robiłem to dzień w dzień przez całe lata, często więcej niż raz dziennie. Ciężko będzie z tego zrezygnować. Popęd seksualny siada mi na psychikę i czasami niełatwo mi się skupić. Ale z drugiej strony... Podobno rezygnacja z tego ma swoje dobre strony nie tylko dla duchowości ale również dla organizmu. Tyle że nie sądzę, żebym jeszcze długo wytrzymał
-
rikuhod, miałeś to samo natręctwo z tym nieświadomym zawieraniem umowy? Możesz mi powiedzieć jak sobie z tym poradziłeś? To jest jedno z moich najcięższych natręctw. Dałeś radę po prostu zignorować te myśli i później pójść spać? Sen jest najgorszą barierą. Daje radę czasami zająć się czymś innym i po prostu powiedzieć sobie "to nie są moje myśli, to tylko nerwica", ale kiedy nadchodzi moment snu, wszystko do mnie wraca. Nie mam pojęcia jak sobie z tym poradzić. Racjonalne myślenie w ogóle nie pomaga. Tęsknię za czasami kiedy mogłem po prostu się położyć i zasnąć. Moja standardowa modlitwa przed snem polega na odmówieniu Ojcze Nasz, Zdrowaś Maryjo i Aniele Boży, po czym kilku złożonych chyba przeze mnie zdań, w których przepraszam Pana Boga za wszystkie złe myśli, uczucia, zachowania i grzechy moje i bliskich mi istot, błagam Pana Boga o niezależną od naszych (moich i bliskich mi istot) złych myśli, uczuć, zachowań i grzechów ochronę przed szatanem, piekłem i wiecznym cierpieniem, o to aby nic złego nie stało się mi ani bliskim mi istotom, o pomoc w leczeniu nerwicy, a także o to aby nikt nie miał już nigdy złych snów (sam boję się złych snów, a żeby nie być zbyt samolubnym...), a potem dziękuję "z góry" Panu Bogu za spełnienie moich próśb. Oczywiście poza tym jest jeszcze przeżegnanie się i "Amen". Więc wcale nie jest taka długa. Problem polega na tym, że muszę pilnować ustawienia mojego ciała i jego poszczególnych partii względem Świętego Obrazka na który patrzę podczas modlitwy, muszę w miarę powstrzymywać natrętne obrazy (te najbardziej bluźniercze, niestety jestem trochę perwersyjny i mimo że staram się to tłumić nerwica "wykorzystuje" to podczas modlitw wymyślając naprawdę okropne rzeczy), powtarzać kiedy się przejęzyczyłem/zapomniałem czegoś powiedzieć przechodząc do dalszej części modlitwy (zazwyczaj od pewnego punktu, a nie od początku), muszę pilnować, hmmm, jakby to ująć... Co "czuję" poszczególnymi partiami ciała. Ciężko bywa z przeżegnaniem się, bo miewam natręctwo co do wymowy "W" w "W imię Ojca". Postaram się zamiast tego dzisiaj zrobić to co mi poradzileś i po prostu parę razy odmówić Ojcze Nasz, nie zwracając uwagi na natrętne obrazy i te wszystkie inne rzeczy. Czy mi się uda, zobaczymy. Ahma, To ironia? Jestem raczej kiepski w jej wyczuwaniu
-
Ahma, wydaje mi się, że zmiana wewnętrzna jest chyba tym, czego potrzebuję. Nawet kiedy stosuję się do Słowa Bożego, robię to tak jakby na złość, czuję wściekłość i potrzebę okazania że wcale nie kocham Boga tylko jestem zmuszony do okazania mu posłuszeństwa. Nie potrafię spojrzeć na życie prowadzone w stu procentach zgodnie z Bożymi Przykazaniami w pozytywnym świetle. Wydaje mi się smutne i bezbarwne. Ale przecież są chyba ludzie, którzy odczuwają autentyczną radość z takiego życia. Widocznie to ze mną jest coś nie tak. Może za bardzo przywiązałem się do przyziemnych przyjemności. Może kiedy skupię się na życiu duchowym, odnajdę to co odnaleźli ci ludzie. Martwię się, że przymuszona miłość przerodzi się w nienawiść. Już kiedyś byłem szczerze wściekły na Boga za wszystkie natręctwa związane z Modlitwą, przez które musiałem powtarzać określone fragmenty Modlitwy wiele razy aż stawało się to naprawdę frustrujące. Byłem szczerze wściekły na Pana Boga za to że stworzył takie miejsce jak piekło, nie rozumiałem i nadal nie rozumiem dlaczego nie może po prostu wybaczyć wszystkim ludziom po śmierci. Rozumiem, zło które dzieje się na Ziemi, nie jest winą Pana Boga, bo dał nam wolną wolę i to my je tworzymy/przyzwalamy na nie. Ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak okrutna kara miałaby spotkać wszystkich, którzy nie nawrócą się przed śmiercią. Dlaczego Pan Bóg nie może dać wszystkim wyboru już wtedy, kiedy zobaczymy go po śmierci? Powiedzieć, że możemy żyć w jego Królestwie, jeśli tylko zastosujemy się do jego zasad. Albo inaczej. Okej, rozumiem, gdyby wszyscy po prostu dostali darmowy wstęp do Nieba i jedynym warunkiem byłaby obietnica poprawy, to pokrzywdzeni byliby Ci, którzy całe życie przestrzegali wszystkich zasad. Ale dlaczego kara musi być wieczna? Nie wyobrażam sobie okrutniejszego losu niż wieczne cierpienie. Nie chcę kwestionować Słowa Bożego, ale nie jestem w stanie tego pojąć. Jeśli dobrze zrozumiałem, do piekła kierują człowieka nie tylko grzechy, ale również zatwardziałość serca. Boję się, że jestem zatwardziały i uparty w swoim zapewne irracjonalnym podejściu do życia w wierze. W moim życiu przeważają negatywne emocje, czy to strach, czy to frustracja, czy to wściekłość czy nawet nienawiść. Może od tego powinienem zacząć, to zmienić. Może najpierw powinienem wypełnić serce pozytywnymi emocjami i miłością do otoczenia, a potem popracować nad miłością do Boga. Ale póki co, czuję strach, frustrację i zmęczenie. Jeśli któryś z wierzących użytkowników forum byłby tak uprzejmy i opowiedział mi o swojej wierze, o tym jak życie przestrzegającego w stu procentach Bożych Przykazań człowieka jest szczęśliwe, byłbym bardzo wdzięczny. To nie jest żaden sarkazm, złośliwość, żadna prowokacja. Chcę kochać Boga, ale nie wiem jak.
-
Ahma, problem w tym, że ja jej chyba nie czuję. Modlę się ze strachu. Jeśli z miłości, to z miłości do moich bliskich i do życia - czyli dwóch rzeczy, które nie chce stracić, a które boję się, że Bóg może mi odebrać. Nie jestem jakimś psychopatą. Potrafię kochać. Ale chyba nie umiem kochać Boga. Może to dlatego, że zbyt długo byłem od niego oddalony. Może jeśli będę od teraz przystępował regularnie do Mszy Świętej i Spowiedzi, prosił Boga żeby pomógł mi wzbogacić przyczyny mojej wiary w coś piękniejszego niż strach, może wtedy uda mi się pokochać Boga i życie w zgodzie z jego zasadami. Bo w tej chwili z tęsknotą patrzę w czasy, kiedy wcale nie myślałem o życiu duchowym. Nie będę kłamał, to właśnie było dla mnie szczęśliwe życie. Nie czuję pragnienia bycia z Bogiem, ale czuję mocne pragnienie uniknięcia kary Bożej. A o ile mi wiadomo w wierze Chrześcijańskiej nie ma środka. Albo żyjesz z Bogiem w Niebie, albo bez Boga w piekle (Czyściec jest chyba tylko poczekalnią do Nieba, zresztą o ile pamiętam są spory co do jego istnienia). A piekła boję się najbardziej i niezależnie od tego, jak bardzo szczęśliwe miałoby być moje życie na Ziemi, nie chcę tam trafić. Dlatego będę próbował. Dzisiaj idę na Mszę Świętą ku pamięci Babci. Poproszę Pana Boga o pomoc w odkryciu życia, które jest jednocześnie szczęśliwe i pozbawione grzechu.
-
Dzięki za przeniesienie postu, chyba nie zauważyłem tego tematu. ekspert_abcZdrowie, prawdopodobnie udam się do psychiatry w tym tygodniu. rikuhod, Tak, ale jeśli po prostu odpuszczę sobie i pozwolę myślom, które przecież są bluźniercze i mówią złe rzeczy o Panu Bogu, płynąć jakby nie były niczym złym, czy nie jest to poddanie się złu? Problem w tym że Modlitwa staje się dla mnie stresem. Kiedy źle wymówię jakikolwiek wyraz, boję się kary. Najbardziej obawiam się chyba zniekształcenia Imienia Pana Boga, dlatego staram się Je wymawiać dosyć głośno i wyraźnie, czasami przeciągając samogłoski bo boję się że zjem ostatnią literę. Kiedy zrobię jakiś dziwny gest albo cokolwiek nieodpowiedniego, nawet widząc Imię Pana Boga na stronie w internecie, zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem za to przeprosić. "O ile szczerze starasz się zbliżyć do Boga". To jest właśnie problem. Nie czuję raczej tej miłości, tego zaufania, tej wdzięczności, którą powinny chyba czuć osoby wierzące. Czuję strach przed karą. Wyspowiadałem się wczoraj. Niezbyt pomogło. Niestety, moja wiara opiera się na strachu. Możliwe, że przez to jest niedoskonała, ale nie mogę nic na to poradzić. Strach był moją motywacją kiedy zacząłem się znowu modlić (przez dosyć długi okres byłem, hmm, nie wiem jak to określić, może nie ateistą, ale nie myślałem ogólnie o rzeczach typu "co się stanie jak umrę" itp., więc nie modliłem się, nie chodziłem do Kościoła), kiedy zacząłem znowu chodzić do Kościoła. Szczerze przyznałem podczas spowiedzi, że do uczestnictwa w niej skłonił mnie strach przed karą Bożą. Zresztą przez ostatnie tygodnie strach to raczej przewodnia emocja w moim życiu, która przesądza o większości moich decyzji i zachowań. Boję się przekręcać fakty, nawet jeśli chodzi o coś drobnego. Jeśli nie chcę powiedzieć prawdy, raczej staram się po prostu omijać temat. Wiem, że to dobrze, że nie powinno się oszukiwać ludzi, ale czasami chodzi tutaj o zupełne drobiazgi które raczej nikogo nie mogłyby skrzywdzić. Zaczynam się bać pewnych wyrazów, piosenek, boję się że mają związek z szatanem albo złem. Boję się liczb związanych z szatanem. Nie wypiszę ich, ale chyba wiadomo, o które chodzi. Co więcej, nie tylko nich, ale również cyfr, z których ta liczba się składa. Staram się nie robić rzeczy sześć razy. Zakręcanie butelki, zakręcanie kranu, sprawdzanie czy drzwi są zamknięte... Przeróżne rzeczy wiążą się z moim strachem przed tą liczbą. Co więcej, boję się, że nieświadomie zacznę wyznawać szatana albo zawrę z nim jakąś umowę. Kiedy na czymś mi zależy, od razu nasilają się myśli sugerujące, że chcę coś takiego zrobić. Jeśli nie uda mi się ich odpowiednio w porę zagłuszyć, zaprzeczam im słownie, mówiąc do siebie. Oczywiście mówiąc do siebie staram się pilnować słów, żeby ich nie przekręcić. Do niedawna masturbowałem się regularnie, ale zrezygnowałem z tego, bo to chyba grzech (podobno kwestia sporna, ale na wszelki wypadek). Staram się unikać w miarę też bycia wściekłym na ludzi, bo to chyba prowadzi do nienawiści a nienawiść chyba również jest grzechem. To są chyba dobre strony mojej nerwicy. Myślałem o przeczytaniu Pisma Świętego, od deski do deski. Może uda mi się zrozumieć wiarę Chrześcijańską, zrozumieć, co Pan Bóg oczekuje od ludzi.
-
Mam 18 lat. Z nerwicą natręctw zmagam się już od pewnego czasu, nie jestem w stanie powiedzieć jakiego dokładnie. Na początku nie była to nerwica na tle religijnym - zaczęło się od higieny. Bałem się, że jeśli nie wypłukam porządnie ust przed snem, coś mi się stanie kiedy będę spał, że umrę z powodu jakiegoś wirusa bo coś wleciało mi do ust albo dotknąłem ust brudną dłonią/czymś czego nie powinienem. Potem przeszło to w paniczny strach przed utratą wzroku. Później było długie, dokładne mycie rąk. Używałem sporych ilości mydła i prawdopodobnie jeszcze większych ilości wody. Kiedy nie byłem pewien co do czystości ręcznika, czasami po prostu otrzepywałem dłonie i czekałem, aż wyschną, żeby się nie bać. Jeśli dotknąłem przypadkiem czegoś, co moim zdaniem było brudne, powtarzałem mycie. Przestałem w ogóle dotykać kurków dłońmi - zakręcałem je łokciem. Później zaczęły się natręctwa na tle religijnym. Bluźniercze obrazy pchające mi się do mózgu, mimo, że wcale nie chcę ich widzieć. Myśli obrażające Pana Boga i Matkę Bożą. Zacząłem się obawiać mojego stylu chodzenia. Żyję w rodzinie wierzącej, więc w moim pokoju znajduje się Święty Obrazek Pana Jezusa. Kiedy wchodzę do pokoju i idę w kierunku fotela, jestem odwrócony tyłem w kierunku do Obrazka (znajduje się On nad drzwiami). Zacząłem się bać, że to coś złego, że nie powinienem odwracać się tą stroną do Świętego Obrazka. Zacząłem chodzić do tyłu, zazwyczaj ze spuszczoną głową. Kiedy już siedziałem na fotelu, często dopadały mnie inne obawy. Mój fotel znajduje się przy ścianie przeciwnej w stosunku do ściany, na której znajduje się Święty Obrazek. Musiałem uważać, żeby np. bekając czy kichając nie odwrócić głowy w kierunku Świętego Obrazka. Zacząłem mieć również natręctwa co do położenia i kierunku mojego środkowego palca, żeby czasem nie pokazać wiadomo jakiego gestu w stronę Świętego Obrazka. Kiedy zapalałem światło, a było już ciemno, Święty Obrazek odbijał się w oknie które znajduje się w ścianie przy której stoi mój fotel. Trzymając więc szklankę/butelkę, czasami starałem się to robić za spód, tak, żeby mój środkowy palec podczas jej trzymania był skierowany przede mnie - do ściany, na której nie znajduje się ani Święty Obrazek, ani jego odbicie. Pojawiły się również natręctwa dotyczące drzwi łazienki, w której znajdował się kalendarz z wizerunkiem Matki Bożej. Znajdował się dosyć blisko drzwi, więc zacząłem się bać, że zamykam je za mocno. Zacząłem zamykać je delikatniej, i uważnie obserwować, czy drzwi nadal się nie "bujają", co stało się moim kolejnym natręctwem. Modląc się, boję się nieodpowiednich w momencie Modlitwy reakcji fizycznych mojego organizmu (wiadomo o jakie reakcje chodzi). Boję się bluźnierczych myśli. Staram się przybrać odpowiednią pozycję do Modlitwy, tak, żeby nie wypinać się za bardzo ani z przodu ani z tyłu, co jest raczej trudne i czasami prowadzi do bólu pleców. Boję się ułożenia języka w ustach, ułożenia ust. Modlitwa staje się dosyć nerwowym przeżyciem, zwłaszcza na końcu. Czując, że jestem już bliski końca Modlitwy, staram się nie popełnić żadnego błędu. A to prowokuje nieodpowiednie myśli, nieodpowiednie reakcje organizmu. Boję się również przejęzyczeń. Ale najgorszy jest lęk. Nie jest to lęk przed karą w postaci utraty znajomych, braku powodzenia w życiu towarzyskim czy zawodowym. Nie jest to nawet lęk przed śmiercią w sensie utraty świadomości na zawsze (chociaż takiej też się obawiam). Mój największy i najtrudniejszy do zniesienia lęk to lęk przed piekłem. Boję się, że jeśli nie zrealizuję pewnych czynności, jeśli nie wykonam ich odpowiednio, jeśli popełnię błąd w modlitwie, zrobię nieodpowiedni ruch w kierunku Świętego Obrazka bez późniejszego przeproszenia Pana Boga lub wykonania pewnej czynności, trafię do piekła. Nie jest to aż tak okropne dopóki nie muszę spać. Ale najgorsza jest bariera między stanem przebudzenia a zaśnięciem. Boję się, że jeśli zasnę, obudzę się w piekle. Dlatego jeśli udaje mi się normalnie chodzić, "wyluzować" trochę z wszelkiego rodzaju natręctwami, to wszystko powraca do mnie przed snem. Staram się odkładać moment snu jak najdłużej, ale w końcu muszę się położyć. Ale jest mi coraz ciężej i ciężej z moją nerwowością podczas Modlitwy. Ciężko mi zignorować ten lęk przed snem. Jest po prostu zbyt duży. Gdybym bał się czegoś mniej strasznego, może udałoby mi się jakoś z tego wyjść, ale boję się wiecznego cierpienia. Lęku przed takim losem nie da się po prostu zignorować. Nie wiem co mam robić.