Skocz do zawartości
Nerwica.com

Tajimamori

Użytkownik
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Tajimamori

  1. Więc dużo zależy od tej drugiej osoby. Jeśli jest w stanie zwolnić i robić te kroki z tobą to jesteś na bardzo dobrej drodze. Trzeba też pamiętać o tym, że w związkach są górki i dołki i nimi się nie przejmować a traktować jak spoiwo. A z akceptacją siebie też zdążysz - wymaga to sporo wysiłku (przynajmniej w moim wypadku) - polecam stanąć przed lustrem i sobie powtarzać, że się jest lepszym niż wczoraj (Komicznie brzmi, pewnie komicznie wygląda - ale 30 sekund przed wyjściem do pracy poprawia mi samoocenę na wyjście do pracy dopóki ktoś go nie zgasi). Proszę tylko żebyś moje rady brała też z przymrużeniem oka - mówię z własnego doświadczenia, a każdy jest inny i inaczej odczuwa i czuje się z różnymi sposobami działania na dołka.
  2. Niestety moja depresja wpłynęła negatywnie na mój związek i się rozpadł. Chociaż nie ona była przyczyną. Raczej tutaj pojawiają się 2 pytania na które musisz sobie sama odpowiedzieć 1) Czy jest to chłopak z którym przyszłość da Ci szczęście 2) Czy jest w stanie żyć z twoją chorobą i być szczęśliwym obok Ciebie Ja niestety (niestety bo tej osoby nie mam już obok) miałem taką, która mimo mojej choroby cieszyła się byciem ze mną przez 2 lata a i wiązałem poważnie naszą przyszłość. Blokada wewnętrzna zawsze mi towarzyszyła - ale dobrą radą jest to czy musiałem czy chciałem ją przeskoczyć - robiłem małe kroki przez ten czas. W rezultacie wyszedł naprawdę jeden spory, ale to dlatego, że chciałem i mogłem robić to swoim tempem - nie narzucałem go sobie, nie miałem też odgórnej presji (poza "Idź do tego lekarza"). Inną sprawą dla mnie jest to, że 7 miesięcy to okres jeszcze taki wstępny i dość często się mówi o przyszłości razem, ale dość często własnie między 6 a 9 miesiącem związku pojawia się pierwszy kryzys. Drugi po około 2 latach - więc takie rozmowy (ja osobiście) brałbym na poważnie dopiero po roku bycia z kimś.
  3. Widzę w tobie cząstkę mnie samego - miałem i pewnie będę mieć problemy z zaufaniem i dopóki nie angażuje się emocjonalnie nie ładnie mówiąc olewam stan jaki jest (A raczej był bo to czas przeszły). Nie mniej w momencie gdy zaczynało mi zależeć to już pisz pan przepadło, strach, niepewność i temu podobne sprawy. Prawdę mówiąc mój poprzedni związek dostał za to po głowie bo z pełnego strachu wszedłem pod pantofla. Dlatego pozwolę się spytać czy z czystym sumieniem możesz powiedzieć, że jesteś przy niej sobą? To też może być źródłem tego stanu.
  4. Tajimamori

    cześć,

    Tylko przy NFZ warto jest sprawdzić wcześniej opinie o lekarzach - wiem z doświadczenia - wiem też, że człowiekowi ciężko się zebrać by pójść (Mi zajęło to kilka lat ostatnio) - ale nie można tego zostawiać.
  5. Jako osoba będąca po drugiej stronie barykady z mojego punktu widzenia odradziłbym dobijanie. Dla mnie jest ciężko żyć samemu ze sobą, gdybym usłyszał coś takiego od najbliższej mi osoby, która obiecywała wspierać w zdrowiu i w chorobie prawdopodobnie nie dałbym rady. Mogę się tylko domyślać jak jest Panu ciężko w tej sytuacji, jak dużo strachu i dezorientacji temu towarzyszy, ale do takiej osoby trzeba dotrzeć gdy tylko uchyli się okienko. Domowa wizyta specjalisty też wydaje się rozsądna, ponieważ może on/a da radę dotrzeć do żony. Kwestia lekarza - trzeba znaleźć dobrego. Osobiście mam tymczasowo zmienionego gdyż mój wyjechał na 2 miesiące i obecnego lekarzem bym nie nazwał i z niecierpliwością czekam na powrót właściwego. Dziecko też warto odesłać do rodziny - wtedy Pan będzie spokojniejszy i bardziej skupi się na żonie i jej problemach niż będzie się martwił co w przyszłości zaprocentuje również dla dobra szkraba.
  6. Tajimamori

    Witam

    Miło, że ktoś przeczytał i strasznie miło, że znalazłem się w miejscu gdzie rzeczywiście ktoś ma szansę rozumieć mnie w dość dużym stopniu, choć jesteśmy więźniami własnych umysłów i nigdy nikt w pełni nie dowie się co nam siedzi w głowach z CV poczekam, może zbiorę więcej doświadczenia
  7. Tajimamori

    Witam

    Uhh trochę mi zajęło nim zebrałem się na napisanie tutaj, więc pewnie jak napiszę to spory kawałek o sobie. Jeśli będzie chaotycznie przepraszam (słyszałem to od paru polonistek, że piszę nieźle, ale zbyt dużo przeskakuje między wątkami). Tak więc na imię mi Kamil, mam już prawie ćwierć wieku. Osobiście ostatnio przestaję się coraz mniej wstydzić mojej choroby. Po raz pierwszy poszedłem do lekarza psychiatry niecały rok temu. Tu do końca życia będę wdzięczny lekarzowi pierwszego kontaktu, który w zaburzeniu rytmu serca, problemami ze snem i bezdechem nocnym znalazł odpowiedź "to depresja". Historia moja jest dość długa a jej przyczyny są dość skomplikowane. Zaczęło się wszystko dość standardowo - rozstanie rodziców gdy miałem 3 lata, a i wieczna obecność u dziadków przez to - wiele osób przechodziło, wiele dawało sobie radę, ale niestety z czasem zrobiło się pod górkę. W szkole podstawowej gdy zamieszkałem już z mamą stałem się niestety klasowym kozłem ofiarnym - zawsze taki jest, padało na mnie bo niestety genetycznie byłem, jestem i będę chudym człowiekiem. Do 6 klasy zaliczyłem już koło 10 przeprowadzek - więc nie miałem zasadniczo ani przyjaciół ani nawet bliższych kolegów przez cały czas. W dniu dzisiejszym tylko jedna przyjaźń z dzieciństwa mi przetrwała i jesteśmy w jakimś tam kontakcie przez internet, ale niestety dość rzadko było nam siedzieć i gadać podobnie jak i teraz. W 4 klasie moja rodzicielka związała się ponownie. Pechowo bo z alkoholikiem i oszustem. Przez blisko 10 lat wstyd mi było się rodzinie pokazywać przez nich, ale ostatnimi czasy relacje te nieco się poprawiają. Ojca zasadniczo nie było w moim życiu. Pod koniec gimnazjum jakże piekielnego okresu życia zdołowanego wiecznie nastolatka wydarzył się pierwszy poważny inicjator mojej choroby. W maju "rodzina" wybrała się na 3 dni w interesach za wschodnią granice, przez 4 tygodnie nie dawali znaku życia więc po prostu przejechałem 300 km do babci od strony mamy aby mieć gdzie żyć. Kobieta strasznie się starała, ale ma też strasznie zszargane nerwy (liczne kredyty dla ojczyma, pukający komornik, policja - ogólnie każdy pod 70 lat by wymiękł) - żyłem w takiej dość toksycznej atmosferze 4 lata technikum. Sam się sobie dziwię, że tyle wytrzymałem. Po tym etapie przeniosłem się czasowo do drugiej babci by podjąć studia - ale już wtedy było ze mną dość źle - problemy z koncentracją i związek, który był dla mnie ważny się rozpadł spowodowały, że powtarzałem rok pierwszy. Niestety obwinianie i nagonka spowodowały, że wyprowadziłem się na wynajęty pokój i miałem dość chłodne relacje z babcią, która w dzieciństwie mnie wychowywała. W między czasie miałem zasądzone alimenty od ojca i matki więc dość ciężko, ale wiązałem koniec z końcem i "jakoś szło". Babcia niespodziewanie zmarła rok później - rak zabrał ją w ciągu 2 miesięcy od diagnozy - połączyło się to z tym, że równocześnie zdradziła mnie ówczesna wtedy dziewczyna - był to przysłowiowy gwóźdź w tym połączeniu. Totalnie zaszyłem się w swoim pokoju, unikałem ludzi, odsunąłem się od wszystkich, bywało, że nie spałem po 2 doby z rzędu, a czasem były epizody, że 2 dni wstawałem z łózka tylko do toalety bo nie miałem w sobie w ogóle życia. Podczas lepszego okresu poznałem moją obecną partnerkę. Jesteśmy ze sobą 2 lata. Początkowo wiadomo - człowiek działa nakręcony na zakochaniu. Jednak naturalne jest to, że z czasem ta ognistość uczucia wygasa. W chwili obecnej jest między nami ok, ale leki są dla mnie niezbędnym wyjściem. Dodatkowo postanowiłem napisać tutaj, ponieważ moja druga połówka mimo starań, czasem jest też przytłoczona moimi problemami, a czasem po prostu nie może zrozumieć czemu tak się akurat ze mną dzieje. Uznałem, że zdrowszym dla mnie, jak i dla całego związku będzie odciążenie "nas" z całości żalu jaki we mnie siedzi i jednocześnie popracowanie nad kontaktami między ludzkimi - wychodzę z domu raz w miesiącu przy dobrych wiatrach, nigdy sam do jakichś moich znajomych. Ponadto mimo 2 lat związku wciąż mam paniczny przestrach, że zostanę całkiem sam i wtedy nie dam rady. PS bardzo dobijającym dla mnie też epizodem był problem ze znalezieniem pracy. Czułem się wtedy niesłychanie gorszym człowiekiem od 99% społeczeństwa. Są też rzeczy, z których jestem w sumie dość dumny przy tej chorobie, z którą "profesjonalnie" walczę od roku: - Nie popadłem w żaden nałóg. - Nie dałem się wielu myślom samobójczym - próbowałem na własne życie targnąć się raz, ale zrezygnowałem. Najgorsze co we mnie zmieniła choroba - Umarła moja kreatywność - całkowicie. - Straciłem umiejętność wielozadaniowości, dobrego koncentrowania się. - Stałem się zamknięty w sobie, bo mimo wielkich problemów zawsze wierzyłem, że człowiek "z natury jest dobry". - Tłumiony żal ujawnia się w postaci autoagresji. W tym wszystkim ironicznie najbardziej denerwuje mnie zdanie gdy w końcu komuś powiem o mojej chorobie - Ty masz depresje? W życiu bym nie powiedział/a Cóż fakt, że nie płaczę w pracy w kącie, że funkcjonuje normalnie, zaśmieję się z żartu nie zmienia tego, że po powrocie do domu (mieszkamy osobno z dziewczyną - jest w ostatniej klasie technikum) wieczorami zostaję sam z kotami (adoptowanie tych zwierząt naprawdę pomaga) i czasem po prostu siedzę i nic nie robię, popłaczę wieczorem w poduszkę czy też po prostu pomyślę jak moje "najlepsze lata" przeminęły przez to co się ze mną działo i jak jeszcze mi daleko by z tego wyjść. Dobrym przykładem jest fakt, że mam szansę dostać się do wymarzonej pracy (Związanej z koordynacją społeczności dość sporej gry online), ale nie wyślę CV bo boję się porażki - mimo, że pierwsza osoba, która je wstępnie weryfikuje powiedziała, że jeśli mam takie doświadczenie w środowisku - wypadam lepiej niż 90% podań. Chyba tyle o mnie - połączyło się to z drobnym wyżaleniem, ale sądzę, że to dość mocno nakreśliło wam obraz mojej osoby.
×