Skocz do zawartości
Nerwica.com

iate

Użytkownik
  • Postów

    60
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Odpowiedzi opublikowane przez iate

  1. Hejka, zwracam się tutaj z następującym problemem.

     

    Od 2 miesięcy chodzę na psychoanalizę. Przyznam, że to pierwszy taki typ terapii, z jaką się spotkałam. I teraz nie jestem przekonana, czy to, że w ogóle NIC nie wyciągam z tych spotkań to kwestia nurtu czy samego terapeuty?

     

    Opiszę rzeczy, jakie najbardziej mi przeszkadzają:

    -mój terapeuta się prawie do mnie nie odzywa. jak przychodzę na terapię, to siadam naprzeciwko niego, a on siedzi i się patrzy. i nic. zawsze wtedy czuję, że muszę wymyślić COKOLWIEK, żeby rozpocząć temat

    -nie potrafię się przy nim otworzyć. nie wiem czemu, chyba m. in. z tego milczenia. nie wyobrażam sobie mówić przy nim o rzeczach, które mogłyby mnie doprowadzić do stanu, w którym się popłaczę

    -mam wrażenie, że ta terapia prowadzona jest bez żadnego sensu, ciągle "skaczemy" po różnych tematach i tak naprawdę na żaden nie mogę się dłużej wypowiedzieć

    -mój terapeuta ma nadmierną skłonność do nadinterpretacji. okropnie mnie to irytuje. jeśli odwołam wizytę, bo zwyczajnie nie mogę przyjść - trzeba to omówić, bo jak nic to pokazuje mój strach przed zaangażowaniem się w terapię. jeśli użyję złych słów - zaraz to wychwyci, przypisuje temu znaczenie. jest to dość męczące, bo np. chciałabym mu powiedzieć o moim przemyśleniu na jakiś temat, dobiorę niefortunnie słowa (np. "muszę iść do pracy"), a on od razu wchodzi mi w słowo i zaczyna analizować zupełną pierdołę (czyli skupia się na słowie "muszę", bo jego zdaniem to pokazuje, że czuję, że nie mam kontroli nad życiem). przez to ostatnio bardzo ostrożnie dobieram słowa, żeby nie mógł się do niczego przyczepić.

     

    I tu dwa pytania - czy tak wygląda psychoanaliza, czy po prostu mój terapeuta to palant? I czy istnieje możliwość zmiany terapeuty, jeśli terapia jest na NFZ? :cry:

  2. Ja słyszałam o magnezie, kwasach omega 3 i melatoninie. Plus jeszcze chyba witaminki B12. No i sport.

     

     

    Ach, zapomniałabym, znalezione w odchłaniach Internetu:

     

    Zacznijmy od tego że osobowości nie da się "wyleczyć", to jest to jaki jesteś. Niektóre leki mogą jedynie pomóc jakoś funkcjonować (to co zjesz nie zmieni tego jaki jesteś!). Opiszę tu parę sposobów jak polepszyć swój stan psychiczny:

     

    1. Nawrócić się – Bóg, eucharystia, modlitwa, codzienne chodzenie do kościoła, przede wszystkim spowiedź, to miód na udręczoną duszę, pomaga się wyciszyć, uciszyć demony które cię dręczą (tak! Wszystkie negatywne uczucia, tego typu zaburzenia mogą pochodzić od złego. Zastanów się w jakich kręgach ludzi się obracasz, jakiej muzyki słuchasz itd). W złych chwilach pomaga modlitwa-egzorcyzm do Św. Michała Archanioła. Zainteresuj się mszami o uzdrowienie Ojca Józefa Witko. Miłość i dobro jakiego doświadczysz na tych mszach jest nieporównywalne z niczym na tym świecie. Cierpienie ma sens przemyśl to - jeśli jesteś ułomny Bóg chce żebyś był blisko Niego, a swoje cierpienie możesz oddawać za innych.

  3. Stąd to moje pytanie. Czy jest szansa, że lekarz się tak myli? Mimo, że jestem teraz z powrotem na takiej krawędzi, że mam wrażenie, że jeszcze chwila i dosłownie ZWARIUJĘ, to po prostu nie chcę iść do kolejnego lekarza, który mnie będzie znowu leczył zupełnie nieskutecznie na depresję... Dodam, że nigdy nie pytałam żadnego lekarza, czy to BPD, bo jakoś mi było głupio się przyznawać, że diagnozuje mnie również dr Google...

    Będę Wam bardzo wdzięczna za odpowiedź, bo wiem, że to mój pierwszy post i mnie zupełnie nie znacie, więc dlaczego mielibyście mi pomagać - ale po prostu już nie mogę.

     

     

    Ja miałam akurat podobnie jak dream* - poszłam ze zdiagnozowaną przez dr Gugla deprą, a wróciłam z ZO.

     

    Niemniej - tak, lekarz może się mylić. Znam przypadek, kiedy pacjent latami leczony był na coś zupełnie innego, bo jakoś lekarze nie wpadli na ZO. Dopiero pierdylionowy z kolei jakoś to zauważył.

     

    Inna sprawa - duża część lekarzy w Polszy nadal nie chce wierzyć w BPD. Brzmi głupio, ale tak jest. Ja [będąc już zdiagnozowaną przez paru innych specjalistów] słyszałam takie rzeczy jak "wie pani, ja nie wierzę w tę osobowość pograniczną", "nie będę pani diagnozować z zaburzeniami osobowości, bo ja nie uważam, że istnieje coś takiego", "pani nie ma borderline, bo [tu jakiś kompletny bullshit]". Plus moja ulubiona sugestia ze strony jednego lekarza - zaburzenia osobowości nie istnieją, w dupie się po prostu poprzewracało.

     

    Także póki co, nauczyłam się tego, że niektórzy lekarze mają po prostu swoje widzimisię i nic się na to nie poradzi. Jeśli trafiłaś na takiego/takich, co uważają, że BPD nie istnieje, albo nie jest problemem - no to cię tak nie zdiagnozują.

     

    Poza tym mam wrażenie, że u nas lekarze najbardziej lubią diagnozować schizofrenię paranoidalną i depresję. A już jakieś wariacje i mniej znane odmiany (jak choćby ChAD), to dla nich czarna magia. Ale to tylko moje spostrzeżenia.

  4. Coż, zgodnie z tym, czego nauczyłam się na j. polskim - twój wiersz symbolizuje oddanie ojczyźnie i tęskotę za utraconą wolnością. Wyraźnie widać rozsterki jednostki wynikające z pragnienia odzyskania niepodległości, a podmiot liryczny poprzez "róźne charatkety, różnych ludzi" podkreśla wielokulturowość społeczeństwa cierpiącego z powodu wypływu obcych państw na Polskę, szczególnie zaborów.

  5. Od paru miesięcy kompletnie się pogorszyłam. Zawsze było tak, że najbardziej obrywały osoby, z którymi byłam najsilniej związana emocjonalnie - teraz On.

    Mężczyzna mojego życia, który wytrzymuje wszystko. Wytrzymywał, aż w końcu jego cierpliwość, nerwy i duma też zaczęły pękać.

    Boję się, że to się kiedyś skończy, że czar pryśnie, że znajdzie kogoś lepszego i już rok trwam w takim przekonaniu, a z tego strachu zachowuję się tak, że w końcu osiągnę ten niechciany skutek. Kiedy uroję sobie jakąś myśl, przybiera kształt kuli śnieżnej i rośnie, rośnie coraz bardziej. A ja wtedy jestem złośliwa, ironiczna i wbijam szpile. Słowa tracą dla mnie znaczenie, więc mówię to, co przyjdzie mi do głowy. Byle mocniej. Byle bardziej bolało.

    A potem On pęka i też nie wytrzymuje. Następstwem czego jest mój płacz, histeria i użalanie się nad sobą. Rzucanie czym popadnie, przekleństwa. Ostatecznie on ma mnie dość, a ja czuję wyrzuty sumienia, strach przed konsekwencjami i cała ta złość zamienia się w lęk, przed tym, że "teraz jeszcze bardziej się popsuje". Jakbym była zupełnie kimś innym.

     

     

    Mam dokładnie tak samo (ogólnie, w tym momencie, tj. od paru miesięcy, nie, bo jestem spokojniejsza, ale nawet nie robię sobie nadziei, że to nie wróci). I rzekne tak, choć pewnie zajedzie to szarlataństwem i jednym wielkim pierdololo, niemniej:

     

    Ogólnie nie nic nie pomagało. Leki dawały prawie nic, jeśli nawet nie było po nich gorzej. Duża doza cierpliwości od bliskich mi osób - jeszcze gorzej, bo i paranoja większa się robiła. Spotkania psychoanalityczne z wszelakimi terapeutami - tak samo nic (bądź i gorzej). Sport, plotki, inne gównozajęcia - no jasne,akurat miałam na to ochotę.

     

    I właściwie to co w miarę mi jako-tako pomaga (bez cudów, ale lekka poprawa jest) to jednak samodzielna praca nad sobą. Ja wiem, brzmi banalnie, ale w moim przypadku daje lepszy efekt. Wiadomo, co człowiek to opinia, co osoba to inne poglądy. Ja akurat sobie myślę, że terapie to coś w rodzaju korepetycji - jak komuś bardzo zalezy, to da się nauczyć materiału samemu. A terapeuta to taki korepetytor, ma pomóc, ale za ciebie roboty nie odwali, choćby się ze***ł na różowo.

     

    Ja staram się, nie zawsze wychodzi, wyłapywac te momenty kiedy narastają u mnie złe emocje. Wiadomo, jak to jest nagłe pier***nięcie emocji, to mam zerową kontrolę, ale jak uda mi się wyczuć, że robię się rozdrażniona, przestraszona, zła, smutna i co tam jeszcze - próbuję powoli sama siebie uspokoić.

  6. Za bardzo staram się im przypodobać, żeby wreszcie znaleźć tego jedynego... opiekuna...

     

     

    Kalkulując na zimno - żeby znaleźć faceta, który ma się tobą opiekować, chronić cię wielbić, masować stopy i naprawiać zapchany kibel - wypadałoby żeby ciebie lubił. Ja uważam, że takie trochę sztuczne próby przypodobania się komuś, moga skutkować tym, że nie będzie lubił cię takiej jaką jesteś, co za tym idzie - w końcu wyjdzie szydło z worka, koleś się dowie kim naprawdę jesteś i że do siebie nie pasujecie, bo przecież zakochał się w kimś innym. Powinien w tobie, bo to gwarantuje większy sukces na dłuższą metę.

     

    No chyba dobrze kminię?

     

    Jakby facet przed tobą udawał kogoś innego i w końcu zobaczyłabyś, że jest inny niz ci się wydawało, to też być pomyślała "no zara, panie, nie tak się umawialiśmy"

     

    Ogólnie to powodzenia życzę, napisz jak poszła kolejna wizayta (:

  7. Nie znam się, ale się wypowiem - czyli iate i szybka diagnoza internetowa. Masz schizofrenie, na bank, objawy pasują do 99% społeczeństwa, do ciebie też się nadadzą.

     

    A tak serio - dziwne jest to, że masz omamy i paranoje. Zasuwaj do jakiegoś lekarza, bo co będzie jak np. zaczniesz widzieć, choćby i dojna krowę na auli w trakcie wykładu? I jeszcze nich ta krowa będzie w nazistowskim hełmie, ja to bym się poczuła co najmniej niekomfortowo. Na omamy i urojenia chyba się leki przepisuje.

     

    A co do psa - współczuję ci, ale niestety to dom rodziców i musisz uszanować ich zdanie. Może na pocieszenie jakiś gryzoń? Chomiki są głupie jak but, ale sympatyczne. Szczury są inteligentne, ale obleśne. A świnki morskie nie kontrolują defekacji. Do wyboru do koloru.

  8. U mojej koleżanki w szkole była kiedyś pogadanka z panią z centrum pomocy rodzinie czy innego wymysłu od AA i ta pani oznajmiła uczniom, że każdy, komu się choć raz "urwał film" jest alkoholikiem. Takie zboczenie zawodowe, nie ma co drążyć, najlepiej olać.

     

    Natomiast to co opisujesz jest złe. To jest ucieczka. Podam przykłady dobrego i złego picia (na mój małorolny rozum):

     

    1. Picie samemu:

     

    -dobre - masz fajny nastrój, siedzisz sama, kupujesz sobie winko, otwierasz, oglądasz jakiś film wieczorkiem, popijasz winko dla relaksu, wszystko fajnie, spokojnie, pięknie i radośnie - po prostu chillujesz

     

    -złe - masz zły nastój, boisz się, masz pretensje do siebie i do świata, jest ci źle, chcesz przestać się martwić i myśleć - wyciągasz winko i je wypijasz

     

    2. Picie z ludźmi

     

    -dobre - widzisz się ze znajomymi, pijecie, zależnie od atmosfery - popijacie jakieś lżejsze alkohole (piwska, wina, drinki) albo chlejecie bo impreza (wóda zryje banie), jest fajnie, jesteś wśród bliskich ci ludzi, oni są podpici/pijani, ty też, dobrze się bawicie, cieszysz się, nawet jak przesadzisz i urwie ci się film - było przyjemnie

     

    -złe - jesteś wśród ludzi, boisz się, jesteś zdenerwowana, pijesz "na odwagę", chcesz uciec, zapomnieć, stać się kimś innym, nie martwić się; wstydzisz się ludzi, z którymi pijesz, udajesz kogoś kim nie jesteś, pijesz nie po to, żeby bawić się lepiej, ale żeby bawić się w ogóle

     

    Widzisz różnicę? W piciu nie ma nic złego, wszystko jest dla ludzi, ważne żeby picie alkoholu nie miało na celu ucieczki od zmartwień i rzeczywistości (bądź żeby picie nie było regularne, bo wtedy też można się uzależnić). Nie ma nic złego w alkoholu poza kacem. Póki pijesz ty a nie twoje lęki. Póki pijesz ty, a nie osoba, która chcesz być po alkoholu.

     

    Moim zdaniem (tylko moja osobista opinia) masz widoczny potencjał na bycie osobą, która chce na siłę wszystkich zadowolić. Nie chcesz być sobą, chcesz być osobą, którą ktoś polubi. To chyba też typowe dla DDA - usilna potrzeba przypodobania się i zadowolenia innych. To jest złe, bo jak masz znaleźć osoby, które cię będą kochać/lubić, skoro nawet cię nie znają? Gdzieś na świecie żyją sobie ludzie, którzy UWIELBIALIBY cię taką, jaką jesteś. Bez zbędnego udawania i przystrajania się w sztuczne piórka. Jak to mówią - nie jesteś pomidorówką, żeby każdy miał cię lubić. Nie musisz wszystkich zadowalać. Spójrz na swoich znajomych - są grupy przyjaciół i każdy od czasu do czasu działa innym na nerwy, robi coś bezdennie głupiego, zachowuje się jak kretyn. Ale jednak przyjaciele go lubią, nawet jak nie jest idealny i nie stara się udawać takiego. Nie włazi im, za przeproszeniem, w tyłek i ni stara się na siłę być osobą, którą być powinien.

     

    Posłużę się moim przykładem - to ile razy skompromitowałam się przy znajomych, ile razy ich wkur***am, ile razy zapewne mieli ochotę mnie odstrzelić z broni palnej - tego nawet nie zliczę. Ale jednak przyjaźnią się ze mną, mimo moich wad. Co więcej - każdy z nich ma mnóstwo wad. I tak samo jak ja - zrobił z siebie kretyna i działał mi na na nerwy. Ale po prostu lubimy się nawzajem mimo wad. Chyba o to chodzi w kontaktach z ludźmi.

     

    Plus - są osoby, przy których zachowywałam się nienagannie a i tak mnie z wejścia nie lubiły. Mogłabym, w sumie, wysrać się na tęczowo, a i tak by mnie nie cierpiały. Chyba za twarz. I na odwrót - są osoby, które nic mi nie zrobiły, nie zachowały się głupio w moim towarzystwie, a ja i tak nigdy ich nie polubię. To po co na siłę się zmuszać?

  9. Dziś postanowiłem przenieść się na MAT-FIZ, tam mam znajomych i w klasie jest o dużo mniej niedorozwojów umysłowych więc tam powinno być mi lepiej, poza tym mają o dużo lepszych nauczycieli którzy nauczą i nie są przy tym wredni. Jedyny problem jest w tym że z Fizyką u mnie średnio, miałem farciarską tróję na koniec i nie wiem czy to dobra decyzja, z matmy jestem dobry miałem pod koniec 3 gimnazjum ponad 20 ocen (najwięcej w klasie, bo ciągle latałem do tablicy :mrgreen:). Myślicie że sobie poradzę? Póki co program jest ten sam co w innych klasach póki co, a w drugim roku się zobaczy bo fizykę można z czymś zamienić.

     

    Przepisuj się! I już pomijam znajomych, co rysują kutasy (ja byłam w takiej klasie i bekę cisnęliśmy z tego nieziemską, może to dziecinne, ale jednak ma swój urok, za to mat-fiz śmierdzi :D ). No ale nie chodzi tutaj o patriotyzm profilowy, chodzi o inną kwestię - szkoła ma cię przygotować do dalszej edukacji. I niestety LO to już nie gimbazjon, tam jednak jesteś po to, żeby zdać maturę i to jak najlepiej.

     

    Moim zdaniem przepisuj się bez wahania, co najwyżej będziesz miał zagrożenie z fizyki, dobrze cie to przygotuje na studia, gdzie trzeba dwa razy w roku walczyć o być albo nie być. Poza tym nie wiesz, czy nie trafisz na fajnego nauczyciela, który cię zainteresuje i fizyka nagle stanie się prosta (wiem co mówię - u mnie zmiana nauczyciela w 2 klasie LO sprawiła, że na tyle zmieniło mi się patrzenie na jeden przedmiot, że zmieniłam o 180 stopni swoje plany na dalszą przyszłość). Nigdy nic nie wiadomo. A możesz tylko zyskać, zamiast tracić czas na uczenie się pierdół (a z tym też są problemy - jak nie masz po co chodzić do szkoły, bo nic pożytecznego cię tam nie nauczą - przestajesz chodzić; i nagle pojawia się problem wagarów i nieobecności)

  10. Kurczę. Zatrzymałam się na poziomie liceum/gimnazjum. W sumie mówią, że wyglądam na 15 lat, więc spoko. Poprawiam - nie chciałam nigdy mieć chłopaka co jest dobry z wuefu, bo nie pasuje do mojej animeuseowoej tulpy.

     

    Widzisz, ja na ten przykład kiedyś uważałam, że ideał faceta to typowy wiotki bishounen, co też kiepsko współpracowało z ideą wf. Niestety później odkryłam, że w praktyce tacy faceci mają dużą wadę - w momencie ultimate rage'a zbyt łatwo można ich uszkodzić #ciężkieżycie

     

     

     

    Janusz - nie poddawaj, się jak ci jeden lekarz nie wypisze zwolnienia - zasuwaj do kolejnego. W ostateczności jak skończą ci się rodzinni - idź do psychiatry i naściemniaj, że koledzy się na tobie wyżywają, że jesteś kozłem ofiarnym i masz od tego depresję, stany lękowe i w ogóle. Ale zwolnienie od psychiatry może się źle skończyć w szkole (nauczyciele się zainteresują tematem, pójdzie plotka jakaś, wiesz co jest).

     

    Pamiętaj też, że zwolnienie może mieć swoją wadę - twoi koledzy z klasy jak się zorientują, że nie chodzisz na wf, mogą cisnąć z ciebie jeszcze większą bekę i traktować jak tchórza i cieniasa.

     

    ALBO ZŁAM SOBIE COŚ.

     

    Chociaż to dość kontrowersyjna metoda :D

  11. Ja swojej po prostu powiedziałam, że mi się nie chce i że mam na 7 wf (a też dojeżdzałam, niby niedaleko, ale zawsze trzeba by wstać przed świtem). Jako że mój rodzinny to nie jest raczej specjalistka dobra, w chorobach nie pomoże, ale akurat zwolnienia, skierowania i recepty wypisuje bez problemu, to i w tym przypadku przeszło gładko.

  12. Nie chciałabym mieć chłopaka co jest dobry z w-fu. W-f jest dla ludzi co myślą ciałem i tyle.

     

     

    No dobra, nie trzeba byc ani Trybsonem, ani pączkiem w maśle. Gdzieś jest też pomiędzy.

     

     

    Zawsze wychowawcy w-f to cholerycy albo ludzie nie rozumiejący, że w-f jest głupi.

     

    Wuefiści to z reguły tępe cymbały, którym się wydaje, że skoro mają mgr przed nazwiskiem po AWF to są super mądrzy i każdy marzy tylko o tym, żeby się napocić i popierdalać wte i we wte na sali.

     

    Ostrzegam - na studiach jest jeszcze gorzej, mają większe kompleksy. Niby pracownik uczelniany, a nikt do niego nie powie panie doktorze albo panie profesorze. A panie magistrze na uczeli brzmi jak kpina. Także da się gorzej :/

     

    Jędrzej - hm, moja klasa masowo wypisała się z wf w 3 LO (bo mieliśmy na jakieś nieboskie godziny zajęcia, dużo osób brało korki), więc w sumie większość z nas miała 18 lat. Tak do końca to nie wiem, ale myślę, że twoi rodzice mogą nie być zachwyceni, prawda? Chociaż ja lekarskie dostawałam (tylko takie np. z całego tygodnia zajęć, bo się przeziębiłam) już w gimnazjum, a z mamą nie zasuwałam do lekarza.

     

    Co do tego, czy się przyznawać - zależy. Jak prywatny i spoko, nie robi problemów to możesz. Może nawet nie będzie pytał. Gorzej jak jakiś nawiedzony społeczniak - wtedy może wykminić, że chodzenie na wf oduczy cię awersji do przebywania w grupie, wyleczy z kompleksów, pryszczy, dysleksji i nadwagi. Wtedy lepiej chyba zasłonić się jakąś wymówką - np. jesteś kiepski z matmy, a jesteś w matfizie, bo ci bardzo zależy (blebleble), a ten pan, u którego masz korki może tylko wtedy, kiedy masz WF, no i zwyczajnie nie możesz sobie pozwolić na zaprzepaszczenie kariery przyszłego matematyka. Jednym słowem - łgaj jak z nut, jeśli zajdzie potrzeba.

     

    Możesz też dodać, że regularnie chodzisz na basen i np. ćwiczysz boks (nie mów, że lekkoatletykę, bo z twoją wagą nie uwierzy), więc i tak masz ruch poza szkołą.

  13. Idź do lekarza jakiegoś rodzinnego, w każdym razie kogoś bezproblemowego, niech ci wypisze astmę i uczulenie na roztocza, zwolnienie z wf na cały semestr. Po kłopocie. Ja sobie (jak połowa mojej klasy) takie załatwiliśmy i wszyscy mieli z głowy.

     

    Btw - zaznaczam, że te roztocza to dobry pomysł, bo u mnie dyrektorka się zdenerwowała (połowa klasy nagle wypisana z wf) i kazała nam siedzieć na sali gimnastycznej zamiast zwolnić do domu (a wszystkim chodziło o to, że nie chciało nam się siedzieć w szkole). Ja z "moimi" roztoczami byłam zwolniona - nie mogłam przebywać na zakurzonej sali.

     

     

     

    A tak w ogóle to weź rusz tyłek, a nie narzekasz, zacznij ćwiczyć z Chodakowską albo chodzić na basen, nie wiem, whatever, ale nie baw się w spaślaka, bo to niefajne, nieładne i w ogóle jak masz takie zadychy, to co będzie, jak będziesz miał uprawiać dziki seks?

  14. Dlatego ciężko mi uwierzyć, żeby samo wyobrażanie sobie osoby mogło w prostej linii prowadzić do występujących stale omamów, bo to są jednak różne mechanizmy.

     

    Liberum veto, ja myślę, że jest to możliwe. Początkowo masz nad czymś kontrolę, a później ci to umyka i żyje własnym życiem. Jak się dobrze wkręcisz i masz takie skłonności to wcale bym tego nie wykluczyła.

     

    Wracając do tego seksu - to ja się nadal zastanawiam, czy w takiej, czysto hipotetycznej, bo i nie wiadomo, czy autorka sobie robiła jaja, czy jej "facet" zamknął ją w piwnicy bez dostępu do internetów, sytuacji seksualnej osoba "bardziej realna" do osiągnięcia spełnienia seksualnego używa własnego ciała albo innych rzeczy (czyli na ten przykład rąk), czy też ma wrażenie penetracji bez jakiejkolwiek fizycznej stymulacji.

     

    TO JEST ZAGADKA MOJEGO ŻYCIA

  15. Byłam pierwszy raz na spotkaniu z psychiatrą, pani skupiła się na tym, czy ja sama jestem uzależniona od alkoholu. Cóż, ośrodek zwalczania uzależnień

     

    Wybacz, żadnym psycho-kimś nie jestem, więc spec ze mnie jak z koziej rzyci trąbka, ale uważam, że oni wszyscy [psychologowie, psychiatrzy i terapeuci] przesadzają z tematem używek. Mam takie wrażenie, że to sami abstynenci, co każdą pijącą osobę traktują jak alkoholika z problemem [a już jednorazowe zapalenie skręta czyni z ciebie ćpuna <3 ]

    .

    Owszem, lubię wypić, lubię się - prosto i na temat sprawę ujmując - nawalić jak prosiak. Ale ja nie czuję się alkoholikiem. I tak, wiem, zaprzeczanie. Ale to po prostu nieprawda - przy każdym wywiadzie u specjalisty widzę tą pełną przekonania o moim domniemanym alkoholizmie twarz i mam ochotę ich pozabijać. Mam sporo znajomych, który piją tyle, a nawet więcej niż ja. I jakoś alkoholikami nie są. Co więcej - nawet by o tym nie pomyśleli, bo nie łażą po psycho-gabinetach, są zdrowi, młodzi i normalni.

     

    Sory, że o tym piszę i wylewam swoje frustracje, ale nie przejmuj się aż tak mocno, nie każdy pijący to alkoholik (a mam porównanie).

     

    Z drugiej zaś strony stwierdzasz, że często pijesz z żalu - to powinnaś wyeliminować. To jest chyba najczęstsza przyczyna kobiecego alkoholizmu. Wiem co czujesz, bo chyba 99% Polaków ma ochotę się nawalić, kiedy się zdenerwuje. Ale częste zapijanie dramatów może prowadzić do uzależnienia. Radziłabym nie pić kiedy ci smutno. Pij na imprezach, ze znajomymi. Ale nie sama z żalu.

     

    Poza tym - kurczę, jakoś tego nie czuję. Przychodzisz do babki z problemem, a ta tylko węszy alkoholizm. Nie chcę tutaj osądzać, ale mnie taki psychiatra już by zdenerwował. Zna się na jednym, to tylko ten temat wałkuje, jak ja nie lubię takich lekarzy (miałam kiedyś takiego alergologa - jako dziecko miałam paskudne plamy na ciele, nikt nie wiedział od czego, lekarz też nie wiedziała, ale że była specem od astmy, to wymyśliła mi astmę i brałam przez parę miesięcy leki na chorobę, której nigdy nie miałam; jednym słowem - jak się na czymś nie znasz, to sprowadź sprawę na bliskie ci tematy).

     

    Dobra, koniec moich bulwersacji.

     

    Poradziła ci chociaż coś pożytecznego? Czułaś się lepiej po wizycie? Czy tylko pogadała, że alkohol to zło?

  16. Ogólnie jeśli chodzi o te książki, to "Kobiety..." są o tyle dobre dla DDA, że ładnie wykładają to, w jaki sposób kobieta z dysfunkcyjnego domu pakuje się w kolejne niezdrowe relacje, które mają dostarczać jej tych samych negatywnych emocji co dzieciństwo. Może to nie jest widoczne na pierwszy rzut oka, ale pokazuje, jak, za przeproszeniem, kobiety szukają faceta, który będzie je traktował jak gówno, bo tak traktowali ją rodzice. I ogólnie tylko takie spaczone pojęcie miłości zna.

     

    Natomiast co do "Kłamstw..." - to trochę zajeżdza pozytywnym myśleniem, tak naprawdę moim zdaniem rewolucyjne są dwa pierwsze rozdziały, które naprawdę warto przeczytać i wziąć do siebie, reszta to jakieś pieprzenie bez większego sensu, za to pełno tam bzdur.

     

     

    ale to wszystko dużo bardziej skomplikowane, nachodzące myśli są tak obezwładniające, ta otaczająca pustka jest tak przejmująca. Mimo, że sobie mówię, że świat się nie kończy, ogarnia mnie panika, że sama będę na zawsze, że zawsze będę tylko połową siebie, zaczynam się bać tego, że jestem samotna, ale i tego stresu, który przeżywam będąc z kimś. Tego nerwowego patrzenia na telefon, tego kupowania płynu do mycia naczyń z myślą co ktoś na to, kupowania jedzenia, którego potem nie mam odwagi przygotować, lęku przed zapytaniem czy się zobaczymy. Lęku 24h, lekko maskowanego podczas spotkań. A teraz jeszcze się boję,bo jak wierzyć ludziom, wierzyć w dobre słowa, skoro wieczorem ktoś przytula, a rano mówi, że już nie chce. Jest to dla mnie bardzo bolesne, bo z wielkim trudem przychodzi mi wyjście z inicjatywą, przytulić się to dla mnie stoczyć walkę z obawą przed odrzuceniem i wykorzystaniem, i co, kiedy wyciągam rękę do kogoś, kiedy przysuwam się bliżej, ktoś faktycznie mówi: to nie to. To jak policzek. (...) Boję się, że znowu sie przywiąże, a ktoś za miesiąc, za rok, za 5 lat powie: żegnaj.

     

    Ja doskonale cię rozumiem i akurat z tym trochę te "Kłamstwa..." mi pomogły. Bo wiele zależy od myślenia, negatywnego nastawienia. Dokładniej rzecz ujmując - ja po prostu przywykłam do świadomości, że przez błędne wychowanie i wzorce, podświadomie nauczyłam się nienawidzić siebie. Skutkuje to tym, że uprawiam na lewo i prawo projekcję - skoro ja siebie nienawidzę (cały czas podświadomie), to przerzucam te negatywne odczucia względem własnej osoby na innych - i dlatego myślę, że to ktoś mnie nie kocha, ktoś chce mnie zostawić. Bo tak naprawdę to ja czuję w stosunku do siebie. Takie myślenie akurat mnie pomaga - zaczynam zdawać sobie sprawę, że ja mam problem ze sobą, a nie z innymi ludźmi. To nie ludzie mnie ranią, tylko ja sama. Złe głosy w głowie, które cię nie lubią.

     

    Niestety lęk, który masz w sobie nie minie nigdy sam z siebie, bo nawet jakbyś spotkała ideał chodzący, to i tak byś się bała - wina leży w tobie, nie w innej osobie (nie chcę obrażać, mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi - to ty jesteś dysfunkcyjna).

     

    Boję się kogo spotkam na swojej drodze, czy będę umiała dostrzec, że to toksyczne relacje, czy znowu się rzucę na głęboką wodę oddając wszystko, błagając o byle co, a oczekując wszystkiego. (...) Boję się, że ktoś zacznie w związku pić, że ja mając skłonności do szukania ulgi w alkoholu bedę jej tam szukać, kiedy coś pójdzie nie tak.

     

    Tu niestety masz rację, DDA są narażeni na podświadome szukanie alkoholików do kochania. Myślę, że wyczuwają to lepiej niż prosiaki trufle. I dużo się nie pomoże - bo nie da się po miesiącu czy dwóch stwierdzić, czy koleś pije, czy nie, czy będzie za rok chlał na umór, czy nie będzie. Jedynym wyjściem jest po prostu ucieczka z takiego związku kiedy zaczyna się walić. Z drugiej strony - tego nie zrobisz, w końcu właśnie po to DDA szuka alkona - żeby mu się z tatusiem i mamusią kojarzył. Rodziców nie zostawił jako dziecko, jakżeby mógł partnera? Tutaj potrzebna jest terapia, żeby przezwyciężyć lęki, nabrać pewności siebie i mieć w sobie siłę do opuszczenia takiego człowieka. Tym bardziej, że będąc z kimś takim, jako osoba, która była już u, z dużym prawdopodobieństwem będziesz mu tylko utrudniać wyjście z nałogu.

     

    Mówi się, z czym się zgadzam, że aby wyjść z nałogu trzeba sięgnąć jakiegoś tam osobistego dna. A kochająca, wszystko znosząca i bojąca się zostawić partnerka tylko skutecznie uniemożliwia zejście na to dno i potencjalne odbicie się od niego. Jak to mówio - nadgorliwość gorsza od faszyzmu.

×