Skocz do zawartości
Nerwica.com

Myopia

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Myopia

  1. Myopia

    Żyję pozorami

    Witam, to prawdopodobnie będzie historia jakich wiele. Ale wiadomo, na własne problemy inaczej się patrzy. I będzie to długi wywód, może sama dla siebie napiszę to o czym staram się nie myśleć, głośno powiedzieć, coś co we mnie siedzi. Zawsze byłam osobą bardzo pogodną i serdeczną. Taką, z którą nic, tylko konie kraść. Otaczałam się wieloma znajomymi, miałam dużo empatii i naprawdę lubiłam ludzi. Choć też lekko nie miałam w życiu, ale zawsze uważałam, że inni mają gorzej i trzeba cieszyć się życiem, bo jest jedno. Na pewno zawsze byłam osobą bardzo wrażliwą, którą łatwo zranić, zawsze miałam problemy z poczuciem własnej wartości, ale doskonale to maskowałam humorem, energią. Jednak chyba coś niedobrego zaczyna ze mnie wyłazić. Utrzymywanie pozornego spokoju przychodzi mi z trudem. Właściwie to ciągle kłamię. W domu mam ciągle bałagan, kompletnie nie mogę spac, potrafię całą noc leżeć i patrzeć w sufit, a kiedy zasnę koło południa, nie mogę się obudzić po kilku godzinach. Czuję tak ogromne zmęczenie, choć nic nie robię!!! Jakby coś mnie trzymało za ręce, a rozwieszenie prania jest wielkim wyczynem. Robię tylko to co podstawowe w domu. Sprzątam tylko kiedy ktoś ma przyjść [ a doszło do tego, że w ogóle nie chcę, by ktoś przychodził ], wszystko się kurzy. Jem byle co i byle jak. Bardzo mocno chcę spać i nie mogę. Płaczę z bezsilności, że pragnę snu, a mam tyle natręctw, że sen złośliwie nie nadchodzi. . Czasem mam tak, że bardzo potrzebuję kontaktu z ludźmi, ale nie potrafię być sobą, bo ciągle zakładam tą maskę normalności. I śmieję się, plotkuję. Ale tego wielkiego grona znajomych już nie ma. Mój dom to moja enklawa, azyl. Twierdza niemalże. Jeśli nie muszę nigdzie wyjść przez kilka dni - potrafię ograniczać się tylko do mycia zębów. A gdy już jestem zmuszona wyjść, ogarniam się jako tako. Wszystko robię jako tako, by nie wzbudzić podejrzeń. Wiele rzeczy mnie drażni, irytuje. Moja Mama zmagała się z depresją i wiem, jakie to trudne być osobą, podporą, a jednocześnie być bezsilnym wobec czyjegoś poczucia nieszczęścia. Dlatego nie umiem rozmawiać z garstką przyjaciół o tym, co we mnie siedzi. Z jednej strony ogromnie pragnę kontaktu, przyjaciela, bo jestem samotna na wskroś. Mieszkam od ośmiu lat sama. A mam 29 lat. Ciągle sama, wszystko sama. Od wieczornego oglądania '' wiadomości'', gotowaniu jednoosobowych posiłków, gadania do ścian czy do kota, po radzeniu sobie, gdy coś się popsuje. I nie cierpię siebie. Nie mogę patrzeć na odbicie w lustrze, bo mi niedobrze. Wyzywam na siebie, że nie potrafię się zmotywować do czegokolwiek. Regularnie odwiedzam moich dziadków, przy nich to już jestem mistrzem pozorów. Gdyby nie wyjścia do nich, prawdopodobnie całymi tygodniami siedziałabym w domu. No, chyba, że ktoś z doskoku raz na kiedyś coś chce. Każdy dzień jest taki sam, pusty, nic w nim nie ma, tylko ja w nim tkwię i mam poczucie winy, że się użalam, że zaraz 30ka na karku, a ja nie mam nic i nie zapowiada się, żeby nadeszła zmiana, bo nie mogę się zebrać. I takie błędne koło. Obwiniam siebie, a jednocześnie leżę i patrzę w sufit. Straciłam jakiekolwiek zainteresowania. Kiedyś bardzo lubiłam czytać książki, obejrzeć dobry film. Dzisiaj, kiedy nie leżę i nie sufituję, czytam jakieś głupoty w necie, odmóżdżam się. Książka - nie, film - nie. Nic. Od jakiegoś czasu nie mam pracy. Początkowo szukałam jej z wielkim zaangażowaniem. Po czasie, przeszło mi. Dziś jestem na etapie, że z jednej strony mnie to przybija, z drugiej - mam w nosie za co zapłacę rachunki. Przeglądam ogłoszenia, coś tam wysyłam, ale chyba tylko dlatego, by nie mieć poczucia, że zupełnie nic nie robię. Bo nie wiem, czy serio chcę, by ktoś z ogłoszenia zadzwonił..Straszne. Rozmawiam z Mamą na skype [ mieszka za granicą ] i czuję się potwornie, Nie chcę jej martwić, więc też udaję. I tylko cieszę się, że nie mam kamerki, bo zobaczyłaby totalną melinę i mnie obrzydliwą. Kilka miesięcy temu, kiedy zauważyłam, że życia zaczyna przeciekać mi przez palce, poszłam do lekarza. Dostałam fluoksetyne '' na kopa''. Nie zauważyłam specjalnie efektów. Im bardziej ktoś [ moja przyjaciółka ] mówi mi, bym może gdzieś się zgłosiła, poszukała pomocy, tym bardziej mnie to irytuje. Bo moje życie jest właśnie takie... Z jednej strony chcę tego, z drugiej - nie mam siły, nie widzę sensu. Jak tylko jestem w miejscu publicznym, ciągle jestem przekonana, że wszyscy się na mnie patrzą z odrazą. A gdy ktoś dłużej zatrzyma na mnie wzrok, mam ochotę uciekać, zniknąć. Nie znoszę tego. Tak bardzo nie lubię siebie, że jestem pewna iż inni też mnie nie lubią i widzą wszystko co najgorsze. Nie mam nic. I tak strasznie tego w sobie nie lubię, że jestem taka słaba, że nie biorę życia we własne ręce. Nie widzę żadnego światełka, przyszłości. Czarna dziura i zero energii. Wzruszam obojętnie ramionami i nie zauważam niczego. Wszystko mi się myli i mam problemy z koncentracją. Nawet teraz, gdy to piszę, mam poczucie jaka jestem żałosna, z tym użalaniem się. Rok temu zostawił mnie partner. Byliśmy ze sobą kilka lat, miłość życia. Odszedł ode mnie, kiedy nasz związek zaczął robić się poważny, wizja wspólnego zamieszkania, przyszłości... Przecierpiałam to rozstanie okropnie, wierząc, że czas leczy rany. Wciąż sobie mówiłam, że każdy dzień oddala mnie od tego ogromnego ciosu - widocznie wtedy miałam jeszcze siły. Po jakimś czasie odnowiliśmy kontakt - jako przyjaciele. Wydawało mi się [ w moim słowniku to też bardzo popularne słowo, kiedy tworzę sobie ułudę ] Dużo rozmawialiśmy, można nawet powiedzieć, że lepszy kontakt, niż gdy byliśmy ze sobą. Wiedziałam, że nie chcę już z nim być. Ot, dobry kontakt, wszak kiedyś oprócz partnerem, był moim najlepszym przyjacielem również. Jednak okazało się, że mi się wszystko tylko tak wydaje... że łączy nas wyjątkowa więź, coś innego. On nie chciał się wiązać z nikim, ja nie czułam się gotowa. Także bezpiecznie. Ale okazało się, że moje życie stoi w miejscu, a jego nie... I to już mnie zupełnie dobiło i spowodowało, że nie mam nic, jestem nikim. On świetnie rozwija się zawodowo, towarzyszko. Ba, nawet poznał jakąś kobietę. Widać, on zamknął nasz rozdział, a we mnie coś się tliło jeszcze, ale wmówiłam sobie, że nie. Dopiero jak mi powiedział o tym, że z kimś się spotyka, poczułam, jakby drugi raz złamał mi serce. Niefortunnie dodał coś, co wyryło w mojej głowie bolesną ranę - że ona jest atrakcyjna i bardzo mu się podoba. Biorąc pod uwagę, że jestem chodzącym kompleksem, poczułam się zupełnie nic nie warta. Nie pamiętam, by on do mnie kiedyś powiedział wprost, że mu się podobam, może na początku znajomości. Zresztą nasz związek był pragmatyczny bardzo, choć kochałam go szalenie. Dlatego czarę goryczy, żalu, cierpienia przelała świadomość, że on ma się dobrze, nie nie czuje sentymentu, nie jestem dla niego wyjątkowa. Po prostu - życie toczy się dalej. Od kilku miesięcy byłam też dla niego powierniczką [ ja mu się również zwierzałam, ale o tym co teraz piszę, to on nie miał pojęcia w ogóle, że coś mnie tak mocno unieszczęśliwia ] o jego problemach itp.. I wręcz w masochistyczny sposób wierzyłam w niego, motywowałam, oferowałam chęć pomocy. Zawsze wychodziłam z założenia, że każdy zasługuje na to, by go uczciwie oceniać. Więc choć kiedyś mnie tak zranił, zostawiając z dnia na dzień, po czasie, wybaczyłam mu i chciałam oceniać jego dobre strony. Często byłam z niego dumna, z jego poczynań zawodowych, społecznych. I mówiłam mu to. Przykro to przyznać, ale - czy robiłam to do końca bezinteresownie? Bo gdyby tak było, to czy czułabym się okropnie,ze świadomością, że on jest szczęśliwy, a ja nie? Może naiwnie, jak nastolatka, mówiłam sobie,że on w końcu otworzy oczy, zobaczy jak wspaniałą osobę stracił i się ogarnie, przybiegnie z prośbą o wybaczenie... Tak się jednak dzieje tylko w filmach. I tylko pukam się w głowę, ze swojej głupoty. Naiwności. Zawsze miałam jakieś poczucie - by być dla kogoś najważniejsza. Nie wielkimi słowami, a gestami. Sama zawsze wychodziłam z sercem na dłoni do kogoś. A jakoś tak zabawnie wyszło, że to całe życie ja o kogoś zabiegałam. Poważnie, nigdy nie spotykałam się z kimś, kto by się o mnie poważnie starał. Nie umiałam być kobietą niedostępną. Lubię uczucia, mówić o nich, okazywać je. Choć teraz nie chce mi się nic. Czasem potrzebuję przyjaciela. Bardzo, natychmiast. Chciałabym być egoistycznie nastawiona na siebie. Umieć mówić o sobie, a nie tylko słuchać. Ale tak bardzo nie chcę kogoś absorbować swoimi problemami, że koniec końców i tak przybieram maskę, że wszystko jest super. I tylko cieszę się, że nikt nie widzi jak wyglądam ja, moje mieszkanie - gdy jestem sama. Wiem, że napisałam okropnie dużo, okropnie chaotycznie. Musiałam, potrzebowałam.
×