Skocz do zawartości
Nerwica.com

DavidWebb

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez DavidWebb

  1. Witam, zacznę od tego, że tak na prawdę w pełni skonkretyzowałem swoje problemy jakiś rok temu. Wcześniej nie podejrzewałem, że z moim zdrowiem psychicznym może być coś nie tak. Zacząłem lekturę for, książek... Z obecnej perspektywy, dostrzegam jednak wiele nienormalności - począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa, przez dorastanie, kończąc na chwili obecnej - czyli okresie studiów. Piszę tego posta głównie dlatego, że szukam potwierdzenia pewnych przypuszczeń, liczę też na zdiagnozowanie (ogólne, rzecz jasna) problemów, w końcu - chcę zmobilizować się do podjęcia określonych działań i ewentualnego leczenia. Bardzo długi czas w moim życiu tłumiłem swoje uczucia, wstydziłem się ich wyrażać, unikałem rozmów na tego typu osobiste tematy. Prawdę powiedziawszy, nigdy w życiu nie rozmawiałem z nikim o tego typu kwestiach. Postanowiłem jednak z tym skończyć. Efektem jest ten post. Wiem, że trochę się rozpisałem, ale postanowiłem wyłożyć kawę na ławę- tak jak jest. Będę niezwykle wdzięczny za wskazówki, pomoc itp. Być może ktoś skieruje moje życie, na trochę pozytywniejsze, dobre tory... Mam 23 lata, wychowywałem się w rodzinie, w której niby wszystko grało. Niby, bo relacje moich rodziców były bardzo oschłe (względem siebie) i według mnie, tylko i wyłącznie z powodu mojej osoby, nie doszło do rozwodu. Po prostu ani moja matka, ani mój ojciec nie chcieli, żebym dorastał w rozbitej rodzinie. Często dochodziło do gróźb, krzyków, ale ostatecznie na tym się skończyło - rozwodu brak. Taki układ zapewniał mi sporo pokazów kłótni i spięć, które siłą rzeczy obserwowałem/wysłuchiwałem. Brakowało natomiast objawów typowych dla normalnego małżeństwa - czyli wspólnych spacerów, wyjazdów, pocałunków oraz innych objawów czułości pomiędzy mamą i tatą. W stosunku do mnie, rodzice zachowywali się diametralnie inaczej. Dawali mi odczuć, że mnie kochają. Niczego mi nie brakowało, rodzice często sami rezygnowali z własnych przyjemności, po to bym ja miał czy to dobre jedzenie, wykształcenie, a także rozrywki. Co więcej, w wielu przypadkach potrafili zwalniać mnie z podstawowych obowiązków. Kiedyś byłem za to wdzięczny, teraz oceniam to jako przekleństwo. Nie było może tak, że jak nie chciałem iść do szkoły, to od ręki dostawałem zwolnienie od mamy. Jednakże, w tego typu sytuacjach rodzice wykazywali dużą tolerancję. Dodam, że rodzice w większości przypadków 'trzymali' mnie w domu. Nigdy nie puszczali mnie na kolonie, wyjścia z rówieśnikami były raczej wynikiem mojego zaparcia i spędzania czasu pod blokiem z kolegami. Rodzice pragnęli bym siedział w domu, czytał książki itp. Ich oziębłe relacje względem siebie powodowały, że nie było okazji do wspólnych, rodzinnych wypadów. Jestem jedynakiem, więc bardzo dużo czasu spędzałem sam - w pokoju. Uwielbiałem bawić się klockami, czytać gazety, grać w gry na konsoli. To najprawdopodobniej przekłada się na mój obecny stan, a mianowicie często czuję potrzebę bycia sememu. Co ciekawe, taka potrzeba silniej uaktywniła mi się dopiero 2-3 lata temu. Wcześniej szlajanie się ze znajomymi, imprezowanie itp. nie było dla mnie aż takim problemem. Dopiero ostatnio (w momencie gdy poszedłem na studia), straciłem kontakt ze znajomymi i tym samym studia stały się pretekstem do izolacji. Tak przynajmniej to teraz oceniam, bo obecnie nie czuję żadnej potrzeby do chodzenia na imprezy. Niestety taki stan rzeczy sprawia, że zaczynam odczuwać, że pogarszają się moje umiejętności interpersonalne... Boję się, że za jakiś czas ludzie uznają mnie za świra. Na studiach poznałem wiele ciekawych osób, jednak nie nawiązuję bliższych relacji. Studiuję w weekendy, cały tydzień siedzę w domu... Powiem szczerze, że nie nawiązuję bliższych relacji z innymi ludźmi, ponieważ obawiam się, że mój charakter i osobowość nie wpisują się w tryb życia normalnego, młodego człowieka. Jestem spokojny, lubię ciszę, szybko się męczę (umysł), nocne imprezowanie kompletnie mi przeszło... Kiedy już widzę się ze znajomymi, zakładam swego rodzaju maskę i można pokusić się o stwierdzenie, że udaję 'normalnego' (czyli towarzyskiego, pozytywnego etc.) żeby mieć spokój. Często jednak wymyślam różne preteksty, by zwyczajnie zawinąć się w jakieś ustronne miejsce - iść na spacer czy posiedzieć na łące. Paradoksalnie, czasami gdy siedzę sam w pokoju, odczuwam ból i złość z powodu tej sytuacji. Dlaczego gdy dochodzi już do konkretnego kontaktu z ludźmi, włącza mi się kontrolka, która kieruje mnie do domu, gdzie robię posiłek i włączam film - siedząc oczywiście sam? Gdy tak siedzę sam, napadają mnie bardzo mocne lęki. Chodzi głównie o to, że boję się jak poradzę sobie sam w życiu, jak zachowam się, gdy będę musiał polegać na sobie, co zrobię, gdy siłą rzeczy będę musiał popaść w jakieś bliższe związki z ludźmi. Lęk przed bliższymi zażyłościami jest na prawdę ogromny. To samo tyczy się zobowiązań, odpowiedzialności... Mieszkam z ojcem, mama pracuje od paru lat w Norwegii. Przyjeżdża co kilka miesięcy, mam z Nią stały kontakt telefoniczny. Są momenty, że chcę ruszyć w świat, znaleźć pracę, wynająć mieszkanie, usamodzielnić się. Czar jednak pryska, gdy przychodzi do realizacji tego planu. Obawa przed z jednej strony samotnością, a z drugiej strony przed kontaktem z ludźmi. To straszny potrzask... Tak na prawdę w pełni toleruję tylko rodziców i mojego psa, którego bardzo kocham. Ktoś powie, że to dziwne, ale to jedyne stworzenie na tym świecie (poza rodzicami), z którym trzymam szczerą, bliską relację. Pojawił się w domu, gdy miałem 10 lat, jest dla mnie jak brat. Tak więc mógłbym mieszkać z rodzicami i psem, jednak nie oszukujmy się - życie rządzi się swoimi prawidłami. Facet musi w końcu stanąć na nogi i zagospodarować swoje życie! No i właśnie - niby wiem co robić, a jednak straszliwy lęk paraliżuje moje ruchy w praktyce. Nie mam złych relacji z tatą, jednak obaj jesteśmy małomówni. Nie mamy super więzi, mało rzeczy robimy razem. Z mamą (siłą rzeczy) widuję się rzadko. 2/3 dnia spędzam przed komputem. Pozostały czas to sport, który szczerze pokochałem. Pozwolił mi uciec w swój własny świat... W młodości byłem otyły, rówieśnicy mocno po mnie jechali, nie miałem pozycji totalnego wyrzutka, ale na pewno byłem obiektem drwin, ataków itp. Sport pozwolił mi się odbudować (schudnąć), jednak jak widać po obecnej sytuacji - tylko fizycznie. Wpadłem też w swego rodzaju obsesję, która dotyczy liczenia kalorii, nadmiernego przykładania uwagi do swojego wyglądu itp. Marzyłem, żeby wyglądać jak grecki heros, ale teraz zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Czuję, że tracę jedyną rzecz, na której koncentrowałem się w 100% od paru lat... Tak czy owak, tryb życia, który polega na ciągłych ćwiczeniach fizycznych, jedzeniu tylko i wyłącznie w domu (koniecznie w samotności) i gapieniu się w ekran, chyba drastycznie pogłębił moje problemy psychiczne. Niby wiem jak z tego wyjść - wyłącz komputer, idź do pracy, rzuć obsesyjne podejście do jedzenia, przełam się w związkach międzyludzkich! Niestety, gdy przychodzi do realizacji tego planu, wszystko się chrzani. Nawet sama myśl o jego realizacji strasznie mnie przeraża. Najchętniej zaryglowałbym się w zamkniętym świecie i sam przeszedł przez życie. Rozmyślam też o wymianie mojego mózgu - zmianie myślenia, przełamaniu się w kontaktach z innymi itp. Niestety, dobrze wiemy, że obie opcje to fikcja i wytwór mojej łepetyny, w której panuje spory chaos. Jeżeli chodzi o płeć przeciwną, to miałem parę prób, ale kończyły się porażkami. Często podbijałem do dziewczyn, które oczekiwały przebojowego, pewnego siebie faceta. Moja osoba początkowo je intrygowała (kwestia mojej gry, maskowania etc.), jednak każda kobieta po pewnym czasie potrafi prześwietlić faceta i wie, kim tak na prawdę jest. Zresztą, związek jako konstrukcja sama w sobie, też była dla mnie swego rodzaju idealizacją. Gdy zacząłem w praktyce nawiązywać bliższe relacje, spotkało mnie duże rozczarowanie. Tutaj znowu kłania się ta natrętna chęć bycia wolnym, uciekanie od zobowiązań, rozdźwięk wyobrażeń i rzeczywistości, ogólny lęk.... W tamtym roku spotkałem się z jedną dziewczyną - w moim mniemaniu miała to być kolejna, zwyczajna rozmowa. Druga strona myślała jednak o czymś więcej i skończyło się na zbliżeniu, które nie do końca wypaliło (z mojego powodu oczywiście, BTW. to był mój pierwszy raz). Mimo, że koleżanka nie miała pretensji i chciała kontynuować relację (próbować kolejnych zbliżeń), to ja zwyczajnie zerwałem kontakt. Nie jestem pewien dlaczego, ale wydaje mi się, że nie jestem w stanie być z kimś, kto nie podoba mi się na 100%. Możliwe, że zwyczajnie trafiłem na kobietę, która nie była w moim typie i teraz zadręczam się, wkręcając sobie do głowy, że nigdy nie będę w stanie stworzyć czegoś trwałego. Z drugiej strony coś jest na rzeczy, bo nie wyobrażam sobie spędzać większości dnia z drugą osobą - a to chyba podstawa związku. W konsekwencji tego wszystkiego, prawie zupełnie straciłem zainteresowanie płcią przeciwną, co parę lat temu było nie do pomyślenia. Jak sytuacja wygląda dzisiaj? Są wakacje, w mojej głowie panuje chaos, nie widzę żadnej konkretnej drogi dla siebie. Gdyby zabrakło moich rodziców, to myślę, że zupełnie bym ześwirował. Utrzymuję z nimi w miarę normalny kontakt i chyba jedynie to trzyma mnie przy życiu. Samobójstwo uważam za głupotę, ale bardziej wykluczam je z racji strachu przed dokonaniem samego aktu. Cały czas podkreślam, że boję się sytuacji, w której zostanę sam. Myślę jednak, że gdyby zabrakło mojej mamy czy taty, to taki akt wcale nie byłby wykluczony... Generalnie jest tak, że co jakiś czas czas napadają mnie tego typu myśli, analizuję wtedy swoją psychę, łapią mnie lęki etc. Co raz częściej, czuję wewnętrzny ból i obawy przed otaczającym mnie światem. Mam chwilę, że najchętniej usiadłbym na glebie i zaczął płakać. A jestem przecież dwudziestokilkuletnim chłopem... Sytuacja pogarsza się z miesiąca na miesiąc, bo jeszcze rok temu nie byłem tak zaizolowany, w dodatku mówiąc brutalnie - ześwirowany, zagubiony. Zacząłem chodzić do kościoła, nawróciłem się. Obecność Boga w pewnym stopniu mi pomaga, nie czuję się taki samotny. Jednak ból cały czas jest obecny... Nie wiem czy ma to jakiekolwiek znaczenie, ale mam słabe wyniki krwi. Podejrzenie niedokrwistości... Na koniec pozostaje mi napisać chyba tylko jedno... Co się ze mną dzieje? Cóż mam dalej czynić? Jest dla mnie jakaś nadzieja? Pozdrawiam. David.
×