Witam wszystkich! :)
Z zamiarem napisania tu mojej historii zwlekam od dawna ale no, jakoś tak trudno mi już. Zacznę od początku. Mam 23 lata, rodzinę, chłopaka, niestety miałam kochającą rodzinę i kochającego mnie na maxa chłopaka. Do listopada 2012 roku wszystko grało, czułam się kochana przez wszystkich , gotowałam piekłam, śmiałam się, żyłam, bo czułam się ogromną częścią tej społeczności. Dla mojego mężczyzny zrobiłabym wszystko, gwiazdkę z nieba bym mu przyniosła a on mi chyba planetę na plecach, przeogromna miłość. Byłam i czułam się normalnie... Jednak w grudniu 2012 r., mój tata, który niestety ma dość duże stwierdzone problemy z psychiką był alkoholikiem, od 20 lat nie pije, zepsuł całej rodzinie święta i miesiąc później, były krzyki, płacz, chowanie się po domu, uciekanie, telefony do jego rodziny żeby coś z nim zrobili. Bałam się wtedy strasznie, płakałam, brałam ze sobą psa, który zresztą dzięki atmosferze w domu, praktycznie cały czas chował się po kątach. Tata na święta wyjechał, nie było go z nami, każdy go prosił żeby dał nam spokój. Wrócił w takim samym stanie, nazwałabym go wygórowanym, pare miesięcy później psychiatra na konsultacjach stwierdził zaburzenia afektywne dwubiegunowe. Oparciem w tej sytuacji był mój kochający chłopak. Po stwierdzeniu u taty choroby, mama bardzo źle go traktowała. Kazała czytać mi ulotki o tej chorobie, traktować go jak chorego, sama przy najmniejszych sprzeczkach wypominała że "przecież jest nienormalny". Odsunęłam się od nich wszystkich, miałam dość życia w atmosferze ciągłych napięć, spotykałam się z ludźmi, oczywiście głównie z chłopakiem, na którego chyba przelałam swoją całą miłość wziętą z rodziców. Taka sytuacja trwała przez rok, z tata nie rozmawiałam W OGÓLE!!, mimo tego że mieszkamy w dwupokojowym mieszkaniu, z mama także nie rozmawiałam, gdyż przy każdej próbie za drzwiami stał ojciec który wysłuchiwał momentu, w którym mama bedzie źle o nim mówiła lub momentu w którym będzie próbowała przeciągnąć mnie na swoją stronę. Parę miesięcy później, Do tego wszystkiego mój chłopak zaczął stała prace, więc widywaliśmy się o wiele rzadziej. Może zabrzmi to absurdalnie ale poczułam ze mnie zostawił samą... Mimo tego że dzwonił praktycznie cały czas, pisał, tęsknił, ja odsunęłam się od niego... Nie odbierałam telefonów, nie chciałam sie spotykać, mimo tego że jedyną rzeczą o której marzyłam i do której tęskniłam było właśnie to. Moja "niechęć" trwa do teraz. Mowie o rozstaniu, mimo że go potrzebuje i tego nie chce, chodzę na imprezy, nie spędzam z nim dnia, bo zawsze szukam zajęcia żeby tylko nie pokazać że mi na nim zależy. Co więcej czuje, że im bardziej się kłócimy o bezsensowne rzeczy, tym zaczynam go nienawidzić. od roku, każdego dnia czuje kołatanie na sercu, wypadają mi włosy. Do tego miałam strasznie stresujący rok na uczelni, stres odczuwałam nawet przy najmniejszym teście. Z radosnej, ułożonej dziewczyny czuje się strasznie pusta w środku. Mój chłopak już niestety na mnie nie czeka jak kiedyś, z tatą nie rozmawiam od dwóch lat, oddzywa się do mnie, próbuje, ale ja jakoś nie mam na to ochoty. Mama do dzisiaj szuka we mnie sprzymierzeńca. Ja studiuje, pracuje, gdy pracuje czuje że się spełniam, gdy przychodzą dni wolne nie wiem co ze sobą robić. Nie cieszy mnie fajnie spędzony dzień, kino , romantyczny spacer, pocałunek, od wszystkiego uciekam.. Odczuwam dziwny lęk przed pokazaniem że na relacji z kimkolwiek mi zależy.. Nawet swoich przyjaciół traktuje z dystansem.. Czuje się samotna. Strasznie bym chciała powrócić do życia jak kiedyś, pokazać że mi na nich zależy ale sama zadaje sobie to pytanie: czy mi na nich wszystkich zależy? Bo w każdym widzę tylko wady i błędy, które odsuwają mnie od nich...