Skocz do zawartości
Nerwica.com

Holika

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Holika

  1. Holika

    Witam wszystkich

    Niestety, ale to już chyba najkrótszy możliwy wstęp. Ostatni raz przeprosił mnie za coś takiego z rok temu. Od tamtej pory zapomniał, co to słowo znaczy, natomiast mnie po każdej takiej awanturze męczy sumienie, więc sama go przepraszam. Nie wiem za co. Od mamy telefonicznie otrzymałam taką "pomoc" - przesadzam i mam wyprowadzić psa. Faktycznie niszczy mnie to od środka. Dziś już naprawdę po raz pierwszy od lat porządnie się wyryczałam. Niedawno żegnałam się z nauczycielami, którzy pokładają we mnie ogromne nadzieje w liceum, są wspaniali; zaraz potem musiałam się zetknąć z rzeczywistością czyli domem, w którym nigdy nie jest tak wesoło jak na zewnątrz.
  2. Holika

    Witam wszystkich

    Mam wiele pytań (również te wymienione przez Ciebie), ale głównie chodzi o moją depresję - czy faktycznie mogę ją mieć? Czy moje postrzeganie świata jest normalne, czy coś jest ze mną nie tak? No i czy cokolwiek da się zrobić z moimi rodzicami? Chodzę sama do psychologa od około 2 lat, a z rodzicami na terapię od prawie roku - efekt zerowy. Jestem świeżo po zakończeniu roku szkolnego, siedzę zapłakana. Oczywiście przez mojego ojca, który od rana zwyzywał mnie tysiąc razy, próbował pobić w samochodzie i odstraszył kolegę, z którym kupowałam kwiatki dla nauczyciela. Oczywiście teraz jak zawsze oskarża mnie o kradzież, każe rozliczyć się co do grosza na kartce z tego, co kupiłam dla nauczycieli, nie chce też dołożyć mi pieniędzy na rzeczy potrzebne mi na obóz, na który wyjeżdżam w weekend. Co więcej - zabrania mi jechać autobusem do sklepu, aby "pieniądze się nie marnowały". O nie, tylko nie bilet za 2 zł! Naprawdę nie mam już siły żyć w tym domu. W dodatku nie ma mojej mamy, bo wyjechała na 3 tygodnie do sanatorium. Zresztą i tak ona nigdy mnie nie broniła przed nim...
  3. Holika

    Witam wszystkich

    Długo zbierałam się, aby zarejestrować się na forum tego typu. Z zewnątrz nie widać, abym faktycznie miała jakąkolwiek potrzebę pisania tego postu. Mój rocznik to 98, uczęszczam do szkoły katolickiej, jestem być może typowym lansiarskim gimbusem z "bogatej rodziny", niemającym powodów do zmartwień... W środku jest zupełnie inaczej. Moi rodzice stworzyli okropną rodzinę. Oboje są wykształceni, a czasami mam wrażenie jakby nie ukończyli nawet podstawówki. Mogłabym opowiadać tysiąc historii o tym, co sobie robili nawzajem i co oni mi, ale postaram się podać tylko najważniejsze szczegóły. Moja mama wyszła za mąż jako stara panna tylko po to, aby jako tako założyć rodzinę, za dziwaka, który nigdy do prowadzenia rodziny się nie nadawał. O dziwo mój tata nie jest ani alkoholikiem, ani narkomanem, lecz cierpi na bardzo rzadki nałóg - bezcelowego gromadzenia przedmiotów i pieniędzy. Jest on idealnym urzeczywistnieniem Harpagona. Całe życie żył w dwóch domach - z moją mamą (gdzie dotąd się nie zameldował) i jego własną matką, która wytresowała go jak małpkę, stał się przez nią okropnym człowiekiem, takim jak ona. Moja babcia nienawidziła (tutaj również mogłabym opowiedzieć tysiąc historii z ich udziałem, które jak dla mnie są przerażające) mojej mamy za to, że nagle w wieku nieodpowiednim już na nagłe małżeństwo, zabrała jej syna. Mama pierwszą ciążę poroniła właśnie przez nią. Tak więc ojciec jeździł w każdy weekend do swojej mamy i zapominał o nas, nie prowadził życia towarzyskiego (przez to mama też przestała w pewnym momencie, teraz do niego wróciła po latach), nie rozumiał, że go potrzebujemy. Nigdy nie wiedział, do której klasy chodzę (jestem jego jedyną córką), ile mam lat, a ostatnio nie potrafił napisać poprawnie mojego imienia podpisując dokumenty (JulJa?)! Pamiętam, że kiedy dostałam się pierwszy i ostatni raz w życiu na mistrzostwa Polski w pewnej konkurencji, a odbywały się w sobotę (czyli sławetny dzień ucieczki do nory u mamy), to zrobił mi wielką awanturę i nie chciał mnie na nie zawieść, a dla mnie to był wówczas najważniejszy dzień w życiu. Jednak wyjazd do mamy był zawsze ważniejszy. W końcu nadszedł dzień, o którym moja mama mówiła z ulgą - śmierć babci... To straszne, ale musiałam się zmuszać na pogrzebie do płaczu, bo wcale mi się na niego nie zbierało. Od tego dnia zaczęło się piekło. Ojciec stał się prawdziwym potworem. Stał się agresywny przede wszystkim wobec mnie, już nigdy więcej nie nazwał mnie "misiem", od teraz już zawsze pojawiały się tylko zwroty "gnój", "gówniara", "jełop", "tuman"... Ja zaczęłam się buntować, nie chciałam być tak traktowana. Na pyskowanie reagował jeszcze większą agresją, więc coraz częściej mnie bił. Oczywiście nie aż tak mocno, aby zrobić mi siniaki. Teraz trochę to ustało, bo staram się mu schodzić z drogi. Czy weekendowe wyprawy ustały? Oczywiście, że nie. Jego mama nie żyje, ale on wciąż każdego tygodnia wyjeżdża i nie waży się opuszczać tego starego, okropnego domiska. I tutaj dochodzimy do jego nałogu. Kocha zbierać stare, bezużyteczne przedmioty, antyki... Niczego nie jest w stanie sprzedać. Wybudował bez celu dom i pozostawił go w stanie surowym, kupił kolejną działkę (miała być zostawiona dla mnie, abym ją sprzedała i kupiła mieszkanie na studia, lecz on nagle zmienił zdanie i chce ją zachować dla siebie), domu po babci nie chce sprzedać (tzn. udaje, że go sprzedaje, a tak naprawdę odstrasza wszystkich klientów swoim chorym zachowaniem), podsumowując zgromadził bez celu ponad pół miliona... I każe nam żyć za psi grosz! Nie chce sprzedać żadnej z nieruchomości, samochód kazał kupić mojej mamie na kredyt. Nie wiadomo po co mu to wszystko, nikt nie jej chyba w stanie zrozumieć tej manii. Jest to największy skąpiec, jakiego poznałam jak do tej pory. Żałuje na wszystko, w kółko oskarża mnie i moją mamę, że chcemy go okraść (np. o 10 gr brakujące na bułki!), wszędzie widzi złodziei i "oszczędza" na każdej możliwej rzeczy (potrafi wyciągnąć z kosza na śmieci zepsute jedzenie i wpakować je do żołądka). Prędzej uciąłby sobie rękę niż pomógł bezdomnemu. Ciska mną, gdy przypominam sobie jak moja mama ciężko pracowała i to dla mnie,a on to wszystko zmarnował. Gdy byłam mała narzekałam, że nie miała dla mnie czasu, teraz wiem, że dzięki temu zawsze miałam zapewniony dobrobyt (dopóki ON już do reszty nie zwariował). Bywała lata, kiedy mama siedziała w pocie czoła przed komputerem cały dzień i prawie mdlała (jest tłumaczem przysięgłym), a ja płakałam, bo nie chciała ze mną spędzić ani chwili. Teraz nie ma już takiego popytu na język niemiecki i nie ma jak dorobić wystarczająco na bieżąco, przez co jesteśmy w kropce, kiedy ON dalej gromadzi i gromadzi, skąpi i skąpi. Pod koniec miesiąca często nie mamy za co kupić jedzenia. Ojciec jest właściwie największym dziwakiem, jakiego kiedykolwiek widziałam (czy powtarzam się?). Zawsze odizolowany od świata i ludzi, nie potrafi się zachowywać normalnie, udaje na ulicy, że nie zna ani mnie, ani mamy; wstydem jest pokazywanie się z nim, kiedy potrafi uderzyć mnie i zwyzywać na środku ulicy. Ja już sama też zaczęłam udawać, że go nie znam, bo koleżanki mieszkające w pobliżu zaczęły... bać się go. Ma potworny ton głosu, jak burak, odrzucający przy pierwszym spotkaniu. Nie umie normalnie rozmawiać, zignorowany dalej rozmawia (bardzo często sam ze sobą, uwielbia towarzystwo samego siebie). Dlatego chyba uwielbia uciekać do drugiego domu, gdzie może być zupełnie sam. Jakiś czas temu zadeklarował, iż "żałuje, że mnie zrobił" oraz "woli psa ode mnie". Zwierzę zawsze traktuje na pierwszym miejscu i jest to jedyna istota, na którą nigdy nie podniósł ręki ani głosu, zachowuje przy nim cieniutki głosik i pozwala sobie dosłownie wskakiwać na głowę, a na spacerze prowadzi go pies, nie on psa. To jest komiczny paradoks, kiedy wszystkich innych próbuje trzymać w ryzach siłą, pozwolił zrobić z siebie zabawkę do gryzienia (dosłownie) przez psa. Mogłabym wypisywać tak w nieskończoność... Może jestem okropnym dzieckiem. Ale naprawdę odczuwam nienawiść do kogoś, kto traktuje mnie jak ścierwo przez całe życie. Z mamą relacje wcale nie układają się lepiej. Tutaj już się nie będę rozpisywać, oprócz tego, że wybrała sobie przyszłość za mnie -medycynę (na szczęście w pewnym momencie to stało się moją największą pasją samo z siebie, więc już w tym punkcie nie ma problemu). Zawsze musiałam być najlepsza, a nawet przynosząc najlepsze wyniki z klasy, moja mama nigdy nie była tak naprawdę usatysfakcjonowana. Z tego wszystkiego w pewnym momencie dorastanie dostałam chwilowej nerwicy - nagle w ciągu dnia dostawałam mroczków przed oczami, nie mogłam oddychać - ale to już dawno minęło. Później był okres napadów szału przy okazji kłótni z rodzicami... W tym domu nie ma nigdy, ani przez chwilę normalnej atmosfery - każdy ruch jest komentowany i każdy powód jest dobry do wrzasków i serii wyzwisk oraz wypomnień. Przejdźmy więc wreszcie do sedna, czyli mojego samopoczucia. Od początku gimnazjum, czyli odkąd straciłam najlepszych przyjaciół z własnej winy, rosło we mnie... sama nawet nie wiem co. Nie mogę tego nazwać przewlekłą depresją, bo nie lubię przylepiania każdemu etykietek zaburzeń psychicznych. Bądź co bądź czułam i czuję się osamotniona, nawet będąc między koleżankami. Od zawsze byłam podobna z charakterem do ojca... Niestety. Byłam i jestem z głową w chmurach, myślami gdzieś w problemach świata i duchowych, egzystencjonalnych. Mam zdanie zawsze inne od wszystkich (teoretyk spiskowy ). Niedawno nawróciłam się na biblijne chrześcijaństwo, nie przyjęłam bierzmowania (będąc w szkole katolickiej). Kocham zwierzęta, w zasadzie czasami wolę ich od ludzi. Uwielbiam naukę, oglądałam ciągle filmy naukowe od 4. roku życia (była to jedyna czynność, którą robiłam razem z tatą, kiedy jeszcze miał do mnie szacunek, a ja do niego), sama chcę być lekarzem. Zawsze miałam mimo tego wszystkiego mnóstwo przyjaciół, wszyscy zabiegali o znajomość ze mną, byłam lubianym dzieckiem. Pod koniec podstawówki wszystko nagle prysło. Zamknęłam się w sobie i tak już jakoś zostało, chociaż teraz trochę mniej. Mając koleżanki nie mogę tak naprawdę złapać z prawie żadnymi wspólnego języka, czasami czuję się jak piąte koło u wozu. Nie śmieszą mnie te same rzeczy, co je. Denerwuje mnie wszystko i wszyscy. Właściwie zauważyłam, że już prawie nic mnie nie cieszy (to hasło zapewne słyszeliście wiele razy). Najchętniej zamknęłabym się w czterech ścianach i słuchała Arctic Monkeys... Mogę tak dniami i nocami. Najgorsze jest to, że zauważam, jak upodabniam się do ojca. To właściwie mnie prześladuje. Czekam tylko bez końca na to, aż znajdzie się bratnia dusza, która będzie mieć takie same poglądy na świat, takie same upodobania. Ale ona nie nadejdzie, to jest żałosna nadzieja. Wmawiam sobie, że żyję dla Boga, ale to mnie wcale nie podnosi na duchu. W trakcie roku szkolnego jestem zajęta nauką, potrafię się całkowicie poświęcić dla ocen i to mnie motywuje. Ale teraz nadchodzą wakacje, a ja czuję się coraz gorzej, coraz samotniej. Czy to wynika z mojej niskiej samooceny? Być może, choć niekoniecznie. Nie zważam bardzo na to, co mówią ludzie, lecz nie uważam również siebie za miss polonię. Czasami winię za ten stan rzeczy siebie, a czasami otoczenie. Może faktycznie jest jakieś odległe środowisko, w którym czułabym się dobrze? Specjalnie rekrutując się obecnie do liceum, wybrałam na pierwszym miejscu szkołę plasującą się w pierwszej 20-stce w kraju. Zobaczymy, czy tam się dostanę i co oraz kto czeka na mnie na najbliższe trzy lata. W dodatku jestem zupełnym snobem, muszę to przyznać. Zrobiłabym wszystko dla ubrań i nowych butów. Kiedy rodzice zastanawiają się, za co przeżyjemy najbliższy miesiąc, ja proszę o kolejną parę Vansów. Niestety, ale byłam rozpieszczana od małego i teraz, kiedy przez NIEGO powodzi się gorzej, ja nadal mam swoje przyzwyczajenie do dostawiania od ręki wszystkiego, o co proszę. To chyba jedna z moich największych wad. Zastanawiałam się, czy może nadal nie mam nerwicy. Cierpię na bezsenność (plus nadmierną senność w ciągu dnia). To chyba jednak depresja, kiedy leży się do południa w łóżku. Sama już nie wiem. Jest jeszcze tyle do opowiedzenia... Ale już koniec, naopowiadałam się. Gratuluję temu, kto to przeczyta.
×